Gość
Nowy Jork, 15 marca 2012 roku
Wypełniony ludźmi nowojorski chodnik przemierzała młoda, mająca najpewniej około trzydziestu lat kobieta. Trudno było zdecydować, czy należała do osób niskich czy wysokich; wzrostem nie wyróżniała się zbytnio z otaczającego ją zewsząd tłumu. Nawet jej wyraźnie widoczne, kobiece kształty nie stanowiły cechy odstającej od ogólnie przyjętych norm. Dziewczyna bezsprzecznie była urodziwa, nie na tyle jednak, by móc nazwać ją piękną. Jej twarz kształtem przypominała owal; ponad wydatnymi ustami i niewielkim, choć stosunkowo szerokim nosem znajdowała się para dość płytko osadzonych, jasnobrązowych oczu. Prawdę mówiąc, jej widok nasuwał przede wszystkim jedno stwierdzenie — dziewczyna ta wyglądała po prostu zwyczajnie.
Podobnie zresztą prezentował się jej ubiór — para nieco już znoszonych, jasnych dżinsów w towarzystwie całkiem luźnej, granatowej tuniki i narzuconej na nią brązowej skórzanej kurtki prezentowały się całkiem nieźle, nie stanowiły jednak żadnej bardziej wyrafinowanej stylizacji. Z każdym kolejnym krokiem o udo kobiety coraz uderzała przewieszona przez ramię ciemnoczekoladowa torba uszyta z dość sztywnego, grubego i lekko połyskującego materiału. Słychać było przesuwające się w jej wnętrzu przedmioty, które jednak nie zajmowały w niej zbyt wiele miejsca.
Marlene Harrison, bo tak zwała się krocząca chodnikiem kobieta, wracała właśnie do swojego mieszkania na Manhattanie. Wciąż trudno jej było uwierzyć w to, że mieszkała w — fakt — niezbyt dużym, ale jednak apartamencie, mieszczącym się w dodatku w budynku stojącym nieopodal samego Central Parku. Wiedziała, że gdyby nie ojciec, mogłaby jedynie marzyć o takim lokum.
Kobieta szybkim i zdecydowanym krokiem pokonywała kolejne przecznice — korzystając z dnia wolnego, postanowiła rano wybrać się na miasto z nadzieją, że uda jej się wymyślić prezent urodzinowy dla swojego przyjaciela, który będzie jednocześnie efektowny i nie opróżni jej dość szczupłego portfela. Ktoś mógłby zaraz pomyśleć, że przecież mógł jej pomóc finansowo ojciec, skoro stać go było na zakup apartamentu w samym sercu Manhattanu. I zrobiłby to bezproblemowo, gdyby nie fakt, że panna Harrison bardzo chciała uniezależnić się od swojego rodzica. Po studiach zajęła się projektowaniem wnętrz, co szło jej całkiem dobrze — prowadziła nawet własną firmę projektową — wciąż jednak nie na tyle dobrze, by nie musiała martwić się drobnymi kłopotami finansowymi.
Delikatny grymas, który widniał na jej twarzy, świadczył o tym, że przedpołudniowa wyprawa nie przyniosła oczekiwanych rezultatów — kobieta wracała do domu z pustymi rękami i pozbawiona jakichkolwiek pomysłów. Na szczęście była już w stanie dostrzec w oddali budynek, w którego kierunku zmierzała. Przyspieszyła kroku, marząc o tym, by wreszcie ściągnąć z nóg ciemnobrązowe, skórzane botki na kilkucentymetrowym obcasie, który, mimo że nie był niebotycznie wysoki, zdążył już dać się jej we znaki.
Dojście do oszklonych drzwi, prowadzących do przestronnego, wysokiego hallu apartamentowca, zajęło kobiecie kilkanaście minut — nie dość że musiała lawirować pośród przechodniów, to kilkukrotnie zatrzymywała się na skrzyżowaniach, z rosnącą irytacją wyczekując zielonego światła. Dlatego też, gdy delikatna skóra jej dłoni zetknęła się z chłodną powierzchnią metalowej, pozłacanej klamki, Marlene poczuła niewymowną wręcz ulgę. Niestety, coś przeszkodziło jej w momencie, kiedy już miała przekroczyć próg budynku.
— Przepraszam, przepraszam! — Dziewczyna usłyszała za sobą kobiecy głos, irytująco wręcz wysoki.
Zacisnęła wargi, ściskając jednocześnie palce na klamce i mając nadzieję, że krzycząca za jej plecami osoba nie zwracała się akurat do niej. Choć jej znajomi bez wątpienia określiliby kobietę jako przyjacielską i otwartą, bez wahania spieszącą z pomocą każdemu, kto tylko jej potrzebował, w tym momencie była zbyt zmęczona, by zachować typową dla siebie pogodę ducha i chęć pomagania innym. W dodatku obawiała się, że to właśnie do niej kobieta, do której należał ów niemal nienaturalnie piskliwy głos, miała jakąś sprawę.
— Przepraszam! — usłyszała Marlene raz jeszcze, nim wreszcie odważyła się zerknąć przez ramię w kierunku nieznajomej.
Kobieta — ku nieskrywanej frustracji panny Harrison — zbliżająca się w jej stronę nie grzeszyła wzrostem, choć nie można było jej uznać za niską; poza tym dość wysokie, czarne kozaki, które miała na nogach, dodawały jej kilku centymetrów. Ogólnie jej ubiór był stonowany i prezentował się w dość ciemnych barwach — spod szarego, filcowego płaszcza wystawał rąbek sięgającej kolan czarnej, ołówkowej spódnicy. Dłonie kobiety okalały zamszowe rękawiczki w kolorze kości słoniowej, zaś jej szyję oplatała puchowa chusta utrzymana w odcieniach szarości, odsłaniająca gdzieniegdzie kołnierzyk białej koszuli. Przez tę monotonność w kolorystyce stroju barwa krótkich, starannie i równo przyciętych włosów kobiety wyróżniała się jeszcze bardziej — intensywna, ciemna czerwień była chyba najbardziej rzucającym się w oczy elementem jej wizerunku. W dodatku ogromne okulary przeciwsłoneczne, które zasłaniały prawie połowę nieznacznie pociągłej, szczupłej twarzy, nadawały jej nieco groteskowego wyglądu i sprawiały, że można było dostrzec jedynie prosty, wąski, średniej wielkości nos i drobne usta pomalowane delikatną, jasnoróżową szminką.
Dopiero, gdy nieznajoma zatrzymała się kilka kroków przed Marlene, panna Harrison mogła bliżej przyjrzeć się torbom, które tajemnicza kobieta miała przy sobie. Obie zostały wykonane z czarnej, matowej skóry; pierwsza z nich, mniejsza, spoczywała na ramieniu, zaś drugą, znacznie już większą kobieta trzymała w przeciwległej dłoni. Po chwili Marlene dostrzegła również wytłoczenia, którymi została pokryta skóra — jej brwi uniosły się nieznacznie, kiedy rozpoznała naniesione na materiał logo Louis Vuitton. Poza tymi na pewno całkiem sporo kosztującymi torbami, na niewielkim fragmencie szczupłego nadgarstka kobiety, nieznacznie widocznym pomiędzy rękawem płaszcza a materiałem rękawiczki, pobłyskiwał wysadzany wielobarwnymi kamieniami zegarek, wyglądający na nowy i najpewniej dość drogi nabytek.
— Mieszka pani tutaj? — spytała nieznajoma z ciepłym uśmiechem, odwracając tym samym uwagę towarzyszki od swoich kosztownych dodatków.
— Tak — odparła Marlene ostrożnie, nie wiedząc, czy to właśnie powinna była powiedzieć.
— Świetnie! — Jej rozmówczyni niemal podskoczyła z radości. — A wie może pani, gdzie mieszka — tu przerwała na chwilę, sięgając wolną dłonią do kieszeni płaszcza; chwilę potem wyciągnęła z niej nieco już wymiętą karteczkę i odczytała zapisaną na niej informację: — pan Jefferson? — Kobieta spojrzała z nadzieją na towarzyszącą jej osobę. Widząc wahanie na jej twarzy, zwątpiła jednak nieco. — Skipper Jefferson — powtórzyła, jakby bała się, że pytana nie skojarzyła, o kogo jej dokładnie chodziło.
— Myślę, że wiem — odrzekła w końcu Marlene, wciąż z pewną dozą dystansu.
— A mogłabyś mnie do niego zaprowadzić? — Nieznajoma uśmiechnęła się ciepło i z pewnością szczerze.
Marlene doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo jej przyjaciel nie lubił gości, a już zwłaszcza tych niespodziewanych. Każdy z nich — jego zdaniem — mógł być intruzem, chcącym wykraść jego oddziałowi cenne informacje. Tym bardziej zaniepokoił ją obcy akcent pytającej o niego kobiety, w którym dopiero po jakimś czasie rozpoznała wymowę charakterystyczną dla mieszkańców Wysp Brytyjskich. Pozostawało więc pytanie, co ta odziana w najpewniej drogie, markowe ubrania i dodatki Brytyjka chciała od jej przyjaciela?
Mimo wciąż jeszcze dręczących ją wątpliwości, Marlene wpuściła nieznajomą do wnętrza apartamentowca. Ta w odpowiedzi uśmiechnęła się z wdzięcznością, czym nieco rozwiała podejrzenia panny Harrison. Z drugiej jednak strony mogła tylko grać przed nią, chcąc wzbudzić w niej zaufanie. Dziewczyna nie wiedziała, która z tych opcji była bliższa prawdy, nie zaprzątając sobie jednak dalej tym głowy — miała w zwyczaju w miarę możliwości ufać każdemu — prędko dołączyła do czekającej na nią cierpliwie towarzyszki. Kobiety ruszyły razem w stronę mieszczących się w głębi hallu wind. Niestety, ktoś przed nimi również chciał dostać się na wyższe piętra i zmuszone były przeczekać kilka chwil, nim rozsunęły się przed nimi drzwi prowadzące do wnętrza kabiny. W tym czasie Brytyjka — po uprzednim zdjęciu z nosa ogromnych okularów, schowaniu ich do torby i wyjęciu z niej chwilę potem wysadzanego kryształkami Swarovskiego telefonu — nie omieszkała nawiązać pogawędki.
— Coś pięknego jest w tym mieście, prawda? — stwierdziła, spoglądając na Marlene, która z niecierpliwością wpatrywała się w wyświetlacz wskazujący aktualne położenie windy. — Ta różnorodność pod tyloma względami: religijnymi, kulturowymi, rasowymi… — Kobieta kontynuowała z wyraźnym entuzjazmem swoją wypowiedź, jej towarzyszka nie zwracała na nią jednak dłużej uwagi.
Prawdę mówiąc, nie miała teraz ochoty na takie pogawędki. Marzyła tylko o tym, by wreszcie rozłożyć się na miękkiej kanapie z książką w dłoni i w akompaniamencie melodyjnych dźwięków stojącego nieopodal radia pogrążyć się w fascynującej lekturze. Tymczasem nieznajoma, zerkając coraz na ekran trzymanego w ręku telefonu, rozprawiała w najlepsze o tym, jak bardzo Nowy Jork przypadł jej do gustu. Właściwie cała podróż na będące ich celem piętro upłynęła na rozmowie — cóż, w zasadzie monologu, który z każdą chwilą stawał się dla Marlene coraz bardziej męczący. Miała już dość tego piskliwego głosu, nieustannie rozbrzmiewającego w niewielkiej kabinie i opiewającego nie zawsze mającą wiele wspólnego z rzeczywistością wspaniałość Miasta, Które Nigdy Nie Śpi.
Jej ulga była więc wręcz niewypowiedziana, gdy wreszcie ujrzała przed sobą tak dobrze znany jej korytarz. W dodatku jej towarzyszka raczyła wreszcie zamilknąć, pochłonięta najwyraźniej baczną obserwacją ciągnącego się na kilkanaście metrów pomieszczenia. Marlene tymczasem ruszyła odruchowo w stronę drzwi ozdobionych tabliczką z jej nazwiskiem, które prowadziły do uwielbianego przez nią mieszkania. Po chwili jednak oprzytomniała, że najpierw powinna zaprowadzić nieznajomą do przyjaciela.
Przez moment zastanawiała się nad tym, czy nie wskazać jej po prostu drzwi, za którymi znajdował się należący do niego apartament, ale ciekawość powodu, dla którego ta kobieta chciała się z nim zobaczyć, przezwyciężyła. Dziewczyna zwróciła się więc do swojej towarzyszki, wciąż jeszcze pozostającej w pobliżu windy, która już dawno odjechała, i zdobyła się na nieco wymuszony uśmiech, zwracając tym samym na siebie uwagę kobiety.
— Ach, gdzież moje maniery — oświadczyła nagle nieznajoma po wcześniejszym schowaniu telefonu do torebki, zaczynając zbliżać się w kierunku Marlene. — Jestem Helen — przedstawiła się natychmiast po odstawieniu większej torby na podłogę, wyciągając rękę, z której uprzednio zsunięta została rękawiczka, w stronę nieco zaskoczonej rozmówczyni.
— Marlene — odparła dziewczyna mechanicznie, odwzajemniając niedbale uścisk.
W tym momencie po raz pierwszy miała szansę zetknąć się ze szczupłą dłonią zagadkowej kobiety. Jej chwyt wydał jej się dużo pewniejszy i silniejszy, niż można by się tego spodziewać, zaś skóra była jedwabiście gładka i najpewniej starannie pielęgnowana. Jasny lakier, pokrywający paznokcie, mienił się lekko w świetle lamp rozjaśniających korytarz.
— To… Gdzie mieszka pan Jefferson? — spytała po chwili Helen, zsuwając rękawiczkę również z drugiej dłoni i podnosząc z ziemi odłożoną wcześniej torbę.
Marlene wskazała odpowiednie drzwi, momentalnie ruszając w ich stronę. Jakie czekało ją zdziwienie, kiedy po kontrolnym naciśnięciu klamki nie natrafiła na żaden opór — niemal zawsze drzwi do bazy jej przyjaciół pozostawały zamknięte, więc odmienny stan rzeczy mógł budzić pewien niepokój, choć z drugiej strony sugerował, że ktoś najprawdopodobniej przebywał we wnętrzu apartamentu. Kobieta otworzyła zatem szerzej drzwi i zdecydowanym krokiem przekroczyła ich próg, nakazując towarzyszce, by podążała za nią. Takie zachowanie na pierwszy rzut oka mogło się wydać nie na miejscu, jednak Marlene przez wzgląd na to, że często tu gościła, czuła się w bazie przyjaciół wyjątkowo swobodnie.
Los chciał, że kobiety weszły do salonu akurat w momencie, gdy wszyscy czterej członkowie zgromadzeni w pomieszczeniu prowadzili jakąś ożywioną dyskusję. Marlene bez nawet odrobiny wahania była w stanie stwierdzić, że rozmowa dotyczyła jakiś spraw związanych z ich pracą. Nie chciała zbyt wiele usłyszeć, więc postanowiła spróbować jakoś oznajmić swoją obecność.
— Coś wymyślimy, tymczasem… — Skipper urwał, zauważywszy stojącą jeszcze w korytarzu przyjaciółkę.
— Cześć! — odparła dziewczyna, zwracając na siebie uwagę pozostałych członków oddziału.
Nim jednak zdążyli oni odwzajemnić jej powitanie, cztery pary zaciekawionych oczu przeniosły się na wyłaniającą się zza jej pleców Helen. Mężczyźni wyglądali na mocno zdziwionych jej obecnością.
— Ach tak, macie gościa — oświadczyła Marlene, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. — A konkretniej, to wasz szef ma gościa. — Dziewczyna zerknęła znacząco w stronę zaskoczonego i już zapewne nabierającego różnorakich podejrzeń Skippera. Dwójka przyjaciół wymieniła kilka spojrzeń, aż wreszcie mężczyzna zwrócił się do nowoprzybyłej:
— A mogę wiedzieć, z kim mam do czynienia? — spytał ostrożnie i w miarę możliwości jak najłagodniej, jak tylko mógł, nie chcąc, by kobieta dostrzegła jego podejrzliwość.
— Jestem Helen — powtórzyła słowa wypowiedziane przed kilkoma chwilami na korytarzu; jej twarz natychmiast rozświetlił szeroki, przyjacielski uśmiech. — Helen Rogers. Ale możecie mi mówić po prostu Hen* — dodała natychmiast, spoglądając na resztę wciąż przyglądających się jej mężczyzn.
Frank, który dotąd tylko obserwował krótką wymianę zdań, uśmiechnął się ciepło w odpowiedzi i natychmiast zbliżył się nieco w stronę kobiety. — Bardzo mi miło cię poznać — zapewnił pogodnym tonem. — Jestem Frank — kontynuował — a to moi przyjaciele — Rico i Kowalski — dodał, wskazując na dwójkę towarzyszy, którzy — każdy na swój sposób — przywitali się z gościem.
Tymczasem Marlene przyglądała się badawczo Skipperowi, który natychmiast po zasłyszeniu godności swego gościa znacznie się rozluźnił. Dziewczyna uniosła jedną z ciemnych brwi. Czyli jej przypuszczenia, jakoby Helen stanowiła nieproszonego gościa, mijały się najwyraźniej z prawdą. Mężczyzna, widząc pytający wzrok przyjaciółki, westchnął cicho.
— Spokojnie. Panna… — urwał na moment, zerkając w stronę gościa.
— Rogers. — Na twarzy kobiety wciąż rozkwitał ten szeroki, życzliwy uśmiech, którym najwyraźniej obdarzała każdego, kogo tylko spotkała.
— Tak, tak. — Od razu przeniósł wzrok z powrotem na Marlene. — Panna Rogers jest z brytyjskiego wywiadu — wyjaśnił pokrótce. — Mamy za zadanie zapewnić jej bezpieczny powrót do Londynu, i tyle.
Frank, usłyszawszy wypowiedź szefa, jakby się ożywił, zaś na jego twarzy pojawiła się niezrozumiała dla nikogo z wyjątkiem niego samego ulga. Helen tymczasem spojrzała na dowódcę zdziwiona i nieco zaniepokojona zarazem. Nie sądziła najwyraźniej, by Marlene powinna znać szczegóły zadania, jakie zostało powierzone towarzyszącemu jej małemu oddziałowi.
— Spokojnie — tym razem Skipper zwracał się do nowoprzybyłej — Marlene jest naszą bliską współpracowniczką. — Uniesiona w górę brew wspomnianej poszybowała jeszcze wyżej. — Powiedzmy — dodał natychmiast mężczyzna, znacznie już ciszej.
Tak naprawdę w jego stwierdzeniu nie było ani krzty prawdy — Marlene poza tym, że przyjaźniła się z członkami oddziału i była ich sąsiadką, nie miała z ich pracą nic wspólnego. Nie licząc faktu, że jej ojciec również zajmował pewne, dość zresztą wysokie stanowisko w strukturach CIA. Może dlatego Skipper tak bardzo jej ufał? A może brało się to po prostu stąd, że przyjaźnili się już od dłuższego czasu? Kobieta nie miała pojęcia, która z tych możliwości stanowiła bliższą rzeczywistości, była jednak pewna tego, że mężczyzna i jego towarzysze darzą ją — w pełni zresztą uzasadnionym — zaufaniem. Przez to zdarzało się sporadycznie, że dość ogólnikowo dzielili się z nią szczegółami niektórych, mniej istotnych misji. Mimo tego łatwość, z jaką Skipper zdradził powód pojawienia się Helen, była dla niej niemałym zaskoczeniem, zazwyczaj bowiem utrzymywał, że przyjaciel jest nikim innym jak wrogiem, który nie zdążył się jeszcze ujawnić.
Tymczasem pozostała trójka mężczyzn — a właściwie głównie Frank — nawiązali rozmowę z ich gościem. Marlene przyglądała im się przez chwilę, nie przysłuchując się jednak zbytnio poszczególnym wypowiedziom. Dopiero po jakimś czasie przypomniała sobie, jak jeszcze jakiś czas temu chciała wreszcie znaleźć się we własnym mieszkaniu. Teraz to pragnienie momentalnie powróciło.
— To ja będę już lecieć — odparła, przerywając mającą miejsce wymianę zdań i ściągając na siebie uwagę wszystkich obecnych w pomieszczeniu.
Dziewczyna odwróciła się i szybkim krokiem przemierzyła korytarz. — A, i pamiętajcie, że zaprosiłam was na dzisiaj na obiad — dodała jeszcze na odchodnym, nim zdążyła zniknąć na korytarzu.
Skipper jeszcze przez moment wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w zamykające się za nią drzwi. Mimo dość zaskakującego — bo wcześniejszego, niż się spodziewał — pojawienia się w bazie Helen, wciąż jeszcze wracał myślami do zasłyszanej niedawno informacji o morderstwie Mii Anderson. Niepokoiło go ono nie tylko ze względu na fakt, że pomagała im w misji skierowanej przeciwko jego wrogowi — kobieta była bowiem zamieszana w pewną dość kontrowersyjną operację, w której uczestniczyli również dwaj z członków oddziału — jego szef oraz Rico. Dlatego też Skipper zaczął snuć podejrzenia, że usunięto ją właśnie z powodu tego dla wielu dość niewygodnego szczegółu. Nie miał jednak szans dokładniej tego przeanalizować, ponieważ stanął przed nim Kowalski z wyraźnie widocznym na twarzy niezadowoleniem.
— Kiedy szef planuje wyjeżdżać? — zapytał mimo wszystko obojętnym tonem.
— W poniedziałek. — Skipper, wyrwany z zamyślenia, zerknął w stronę Helen, która nadal rozmawiała z Frankiem i coraz zezowała w stronę przysłuchującemu się im Rico, śmiejąc się przy tym serdecznie.
Kowalski, zauważywszy spojrzenie szefa, odchrząknął znacząco, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. — A na jak długo? — dopytywał, tym razem już z pewnym zniecierpliwieniem.
Skipper obdarzył go nieco zdziwionym spojrzeniem, marszcząc przy tym brwi. Nie rozumiał, czemu oddziałowemu strategowi tak zależało na informacjach na temat wyjazdu, skoro i tak pozostały do niego jeszcze cztery dni.
— Zostaniemy tam przez tydzień — odparł ostrożnie niższy mężczyzna.
— Przez tydzień? — Oczy naukowca stały się nagle dużo większe. — Ale pracuję właśnie nad nowym, genialnym wynalazkiem, a tam nie będę mieć dostępu do odpowiedniego sprzętu! — zakrzyknął z niekrytym rozczarowaniem i pretensją w głosie.
— Przeżyjesz — stwierdził lekceważąco szef, przewróciwszy wcześniej oczyma. — Dosyć zresztą już tych genialnych wynalazków zbudowałeś, a żaden z nich się długo nie ostał — dodał nieco zgryźliwie, uśmiechając się kwaśno.
— Ale… — Kowalski chciał najpewniej dodać coś na swoją obronę, lecz Skipper okazał się szybszy.
— Dajcie spokój, S…
— Szefie! — warknął natychmiast strateg, nie pozwalając przełożonemu dokończyć.
Ten spojrzał na podwładnego z lekką irytacją, nie rozumiejąc jego gwałtownej reakcji. — Czemu się od razu tak ciskasz? To tylko imię!
— Imię, którego nienawidzę — mruknął naukowiec, patrząc z wyrzutem na szefa.
Skipper ponownie przewrócił oczyma. Czasami zachowanie Kowalskiego drażniło go do tego stopnia, że ledwo powstrzymywał się przed trzaśnięciem go w twarz. Raczej do tego nie dochodziło, choć czasami zdarzały się sytuacje, kiedy trzeba było w dość gwałtowny sposób przywołać naukowca do rzeczywistości.
— To nie do mnie należała decyzja — bronił się szef, powracając do tematu wyjazdu. — Dowództwo stwierdziło, że skoro już mamy jechać do Londynu, to załatwimy dla nich jeszcze kilka spraw. I wierz mi, ten cały wyjazd też jest mi nie w smak — dodał, zaś na jego twarzy ponownie pojawił się kwaśny uśmiech.
— Ma coś szef do Londyńczyków? — zapytał zaciekawiony Szeregowy, który od kilku chwil przysłuchiwał się wymianie zdań.
Skipper spojrzał w kierunku Hen, która właśnie wyłoniła się z korytarza i z niezwykłym zapałem zaczęła rozglądać się po bazie, jakby stanowiła ona jakiś niespotykany obiekt badań. Kobieta zdążyła już ustawić swoje bagaże pod ścianą i zdjąć z siebie płaszcz oraz chustę, które pozostawiła zawieszone na wieszaku stojącym tuż obok drzwi. Sprawiała wrażenie osoby bardzo przyjaznej i niebudzącej żadnych podejrzeń, coś jednak przykuwało w niej uwagę, psując nieco ten niewinny wizerunek — ona wszystko dookoła siebie tak szalenie uważnie obserwowała…
— Niby nie…
Londyn, 15 marca 2012 roku
Chrzęst żwiru niósł się wraz z delikatnym, chłodnym wiatrem między licznymi źdźbłami pożółkłych traw. Z łatwością można było między nimi dostrzec przecinającą nieużytki drogę wysypaną tysiącami drobnych kamieni, po której z niezbyt imponującą prędkością poruszało się czarne auto. Określenie marki sunącego w oddali pojazdu nie należało do najłatwiejszych, jednak jego smukła, opływowa sylwetka i jasne, metaliczne lśnienie srebrnawych wykończeń sugerowały, że z pewnością nie był to tani nabytek. Tylko dlaczego ktoś, kogo było stać na taki samochód, zechciał się zapuszczać na niegdyś przemysłowe, a teraz niemal kompletnie opuszczone peryferia Londynu?
Auto powoli zbliżało się do wyłaniającego się spomiędzy zarośli budynku, w czasach swej świetności będącego całkiem pokaźnych rozmiarów fabryką. Teraz jednak cegły, z których została wymurowana, poszarzały i z czasem zaczęły pękać, a nawet się rozpadać. We framugach licznych okien pozostały jedynie ostre, przydymione odłamki szkła, będące tylko skromnymi pozostałościami po dawnych szybach. Pokrycie dachu, niezbyt dobrze widoczne z ziemi, wyglądało na niewymieniane może nawet od momentu wzniesienia fabryki. Wyłączny dowód na to, że budynek ten wciąż jeszcze był użytkowany, stanowiły duże, połyskujące srebrzyście drzwi z blachy falistej prowadzące do najpewniej zrujnowanego wnętrza.
Po chwili odgłos chrzęszczącego pod kołami pojazdu żwiru ucichł. Ze stojącego od kilku sekund Jaguara wysiadła dwójka młodych, na pozór zwyczajnych ludzi. Kobieta, znacznie niższa od towarzyszącego jej mężczyzny, ubrana była w zwężające się ku dołowi, ciemne dżinsy i jasną, bawełnianą bluzkę. Poły jej beżowego prochowca falowały na wietrze, dodatkowo podskakując podczas każdego kolejnego kroku. Coraz żwir chrzęścił cicho pod naciskiem podeszw jej brązowych adidasów. Towarzysz kobiety również miał na sobie ciemne dżinsy oraz turkusowy T–shirt z nadrukowanym na nim kreskówkowym wizerunkiem dziobaka, na który narzucił czarną, skórzaną kurtkę.
— To jaką ustalamy wersję? — Blondynka spojrzała na niego pytająco.
— Mówimy po prostu, że zgodnie z doniesieniami od informatora wiadomość już dotarła do adresata — odparł mężczyzna nieco znudzonym głosem, wzruszając lekko ramionami. — Ale bez komentarzy. — Momentalnie skierował wzrok na towarzyszkę, próbując ją skarcić za kąśliwe uwagi pod adresem ich nowego przełożonego, którymi podzieliła się z nim w czasie jazdy.
Z początku w odpowiedzi usłyszał jedynie głośne, ostentacyjne westchnięcie. Trochę już zaczęło go irytować to, jak niedojrzale zachowywała się często jego współpracowniczka — niczym naburmuszona nastolatka nie potrafiła pogodzić się z faktem, że od kilku tygodni miała nowego szefa. W dodatku szef ten działał w sposób kompletnie dla niej niepojęty, tracąc czas na — jej zdaniem — zupełnie niepotrzebne działania.
— Wiesz przecież, że mam rację — powiedziała z naciskiem, spoglądając gdzieś w dal. — Że…
— Koniec tematu — uciął stanowczo. — To twój szef i powinnaś uszanować jego decyzje.
— Nawet, jeśli są zwyczajnie głupie? — zapytała wyzywająco. — Nawet, jeśli mogą zagrozić powodzeniu zadania? — Kobieta wpatrzyła się w niego pytająco i lekko prowokująco zarazem.
— Przesadzasz już, Eve. — Zgromił ją wzrokiem, dając tym samym do zrozumienia, że uważa temat za zamknięty.
— Daj spokój, Ed — burknęła, przewracając oczami.
— Edwin, jak już — wycedził mężczyzna, chowając ręce do kieszeni spodni i odwracając wzrok.
Eve zmarszczyła brwi, nie przestając lustrować swojego towarzysza. Od jakiegoś czasu zachowywał się dość… niecodziennie. Jakby to nie był on, lecz ktoś zupełnie inny, obcy — zarówno pod względem zachowania, jak i nastawienia do świata.
— Coś ty taki spięty? — wykrztusiła w końcu nieco oskarżycielskim tonem.
Parker milczał jednak, jakby kompletnie zignorował pytanie swojej współpracowniczki, w dalszym ciągu wpatrując się w jakiś bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni. Zaczął z wolna przyspieszać kroku, sprawiając wrażenie, że próbuje uciec przed pytającym spojrzeniem Eve. Dwójka ludzi prędko dotarła do bramy wykonanej z blachy. Edwin wyciągnął rękę i chwycił za klamkę. Drzwi ustąpiły natychmiast pod jego naciskiem, ukazując tonące w lekkim półmroku wnętrze budynku.
— Nawet nie zamyka na klucz — mruknęła Eve z przyganą, wyraźnie tym faktem zdegustowana.
Parker przewrócił oczyma i bezzwłocznie spojrzał wymownie na coś, co znajdowało się ponad ich głowami. Kobieta, śledząc jego wzrok, dostrzegła niewielkich rozmiarów kamerę, sprytnie ukrytą przed wzrokiem postronnych.
— I monitoring ma niby wystarczyć? — Jego wspólniczka spojrzała na niego zdziwiona.
Edwin westchnął tylko, będąc już coraz bardziej zniecierpliwionym. — Jak ma tam prawdziwy arsenał, to wystarczy — dodał po chwili, wkraczając do wnętrza starej fabryki.
Eve powiodła za nim niepewnie wzrokiem. Jakoś budynek, który się przed nią wznosił, nie wzbudzał w niej zaufania. Coś w tych niszczejących, ceglanych murach było niepokojącego, jakby krzyczało, żeby trzymać się od tego obiektu z daleka. W końcu jednak, po chwili wahania, przekroczyła próg kryjówki swojego nowego szefa. Od razu uderzył ją subtelny zapach stęchlizny, który utrzymywał się w głębi budynku, a którego ze względu na sporą ilość pobitych okien raczej nie powinno być. Kobieta skrzywiła się nieco — nienawidziła, jak którykolwiek z jej współpracowników lub, powiedzmy, kontrahentów zajmował jakąś starą — spójrzmy prawdzie w oczy — ruderę, co niestety miało miejsce dość często. Mimo tego ruszyła posłusznie za swoim towarzyszem.
Znajdowali się w dość sporej hali, która generalnie świeciła pustką. Tylko w kilku miejscach na betonowej posadzce leżały sterty gruzu i innych śmieci, które albo miały stanowić kryjówkę dla czegoś zupełnie innego, albo po prostu zostały tu pozostawione. Ściany tego całkiem dużego pomieszczenia nie były w zbyt dobrym stanie — w wielu miejscach kruszył się i odpryskiwał stary tynk, gdzieniegdzie brakowało nawet pojedynczych cegieł. Całość dopełniały popękana, wylana z betonu posadzka i zrujnowane poszycie dachu, tworząc dość nędzny obraz wnętrza dawno opuszczonego budynku.
— Witam w moich skromnych progach! — Męski głos, dochodzący z bliżej nieokreślonego miejsca, poniósł się echem wśród ceglanych ścian.
— No, progi to ty masz rzeczywiście bardzo skromne. — Eve skrzyżowała ręce na piersi, kpiącym spojrzeniem omiatając wnętrze starej fabryki.
Mężczyzna, który wyrósł tuż przed nimi jakby spod ziemi, zmrużył lekko oczy, udając jednak, że nie usłyszał tego niewybrednego komentarza. Szybkim krokiem zbliżył się do gości. Jego twarz rozświetlał szeroki uśmiech, choć bardziej uważny obserwator dostrzegłby, że z pewnością nie był on do końca szczery.
— Mam nadzieję, że macie dla mnie dobre wieści — odparł Jasper bez nawet cienia entuzjazmu, co zupełnie kłóciło się z radosnym wyrazem jego twarzy.
— Z pewnością — potwierdził Edwin, podając dłoń swojemu świeżo upieczonemu szefowi i uśmiechając się do niego nieznacznie.
— Czyżby wszystko szło zgodnie z planem? — Blowhole’a wyraźnie ucieszyło stwierdzenie towarzysza, choć nie dał do końca tego po sobie poznać.
— Wedle zapewnień informatora, wiadomość dotarła już do celu — stwierdziła Eve nonszalancko, gwałtownie wcinając się do rozmowy.
— To świetnie. — Jasper niechętnie zerknął w stronę kobiety, wyczuwając najwyraźniej w jej tonie pewną zgryźliwość. — Cóż, nie zwykłem rozstrzygać tu moich spraw służbowych… — zaczął, jednak nie dane mu było dokończyć.
— Na szczęście — Eve wcięła się zaraz po tym, jak Blowhole skończył wypowiadać ostatnią sylabę. — Już myślałam, że będziemy tak tu kwitnąć. — Jasper prędko obdarzył ją zaskoczonym i nieco zniesmaczonym spojrzeniem.
Eve w odpowiedzi na jego reakcję uśmiechnęła się kwaśno. Mężczyzna, widząc jej wyraz twarzy, zaczął się spodziewać, że kobieta lada moment wystawi mu język, czego mimo wszystko nie zrobiła. Jasper stwierdził, że musiała najwyraźniej uznać to za niestosowne i zbyt jednak dziecinne jak na wymianę zdań między przełożonym a podwładną. W ogóle jej postawa zaczynała go już irytować — nie podobała mu się ta jej nonszalancja i to, jak arogancko przerwała jego wypowiedź, zupełnie jak… jak on miał w zwyczaju to robić.
Nie minął moment, gdy doktor błyskawicznie odwrócił od niej wzrok, uprzytomniając sobie, że najpewniej lustruje kobietę już zdecydowanie zbyt długo. Wodząc wzrokiem po widocznej w oddali ścianie naprzeciw niego, próbował szybko zebrać myśli po tym, jak został gwałtownie wyrwany z kontekstu. Dopiero po dłuższej chwili w jego umyśle pojawiły się słowa, które uprzednio chciał wypowiedzieć.
— Zapraszam was do mojego loftu! — oświadczył niemalże oficjalnym tonem, tak jakby był agentem nieruchomości chcącym sprzedać dwójce potencjalnych nabywców wspaniałe mieszkanie.
— Loftu? — spytała sceptycznie Eve, nieprzekonana jego zachowaniem.
Jasper jednak odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie, kompletnie ignorując jej wypowiedź. Kobieta, wyraźnie tym faktem niezadowolona, fuknęła pod nosem kilka słów, których jej towarzysze nie zdołali albo zwyczajnie nie chcieli usłyszeć. W końcu posłusznie podążyła w ślad za mężczyznami, którzy kierowali się w stronę metalowych, prostych schodów, przylegających do jedynej pozbawionej okien ściany. Eve dopiero teraz je dostrzegła; podobnie jak cały budynek nie wzbudziły w niej zaufania, stąd zaczęła się obawiać, że ów „loft” nie wyglądał tak wspaniale, jak Jasper zdawał się sądzić.
Jej nieufność wzrosła zresztą, gdy przyszło jej stanąć u podstawy wąskich schodków, wykonanych głównie z miejscami już podziurawionej metalowej siatki. Uniosła głowę, zerkając krytycznie w stronę swoich towarzyszy, którzy zdążyli już niemal dojść do niewielkich rozmiarów platformy wieńczącej wątpliwej jakości schody. Wyglądała ona zresztą równie nieciekawie, została bowiem wykonana z kilku skręconych i wzmocnionych metalowymi kątownikami kawałków grubszej blachy.
Kobieta przełknęła ślinę i ostrożnie postawiła pierwszy krok. Siatka jakby odkształciła się nieco pod wpływem jej ciężaru, Eve postanowiła jednak zignorować ten fakt. Wbiła spojrzenie w sufit ponad nią i powoli wspinała się coraz wyżej, trzymając się przy tym kurczowo poręczy, a raczej kawałka aluminiowej rurki, który miał w jakimś stopniu ją zastępować. Wędrówka na platformę nie sprawiała kobiecie ani trochę przyjemności, co z łatwością można było dostrzec na jej stężałej twarzy.
Jasper otworzył tymczasem drzwi, które wychodziły na platformę, i wpuścił Parkera do długiego, ciemnego pomieszczenia, wyłaniającego się zza ciemnobrązowego, metolowego skrzydła. Po tym, jak jego towarzysz przekroczył próg, doktor zerknął w stronę wciąż jeszcze wspinającej się po schodach kobiety. Widząc jej nieobecny wzrok i napięte mięśnie, zbliżył się w stronę najwyższego stopnia. Chciał jakoś pomóc swojej podwładnej, nie wiedział jednak za bardzo, jak.
— Wszystko w porządku? — zapytał ostrożnie, nie chcąc sprawić wrażenia za nadto zmartwionego.
— W jak najlepszym. — Kobieta wbiła w niego zirytowane spojrzenie; wypowiedziane przed momentem stwierdzenie właściwie wysyczała. — Nienawidzę takich schodów — mruknęła ciszej i jakby łagodniej, szybko spoglądając gdzieś w bok.
Blowhole nie miał pojęcia, jak powinien zareagować na jej wyznanie. Stał więc dalej u szczytu schodów, opierając się o barierkę i przyglądając zbliżającej się kobiecie. Widząc tę chwilę słabości, którą zapewne miała sobie za złe, nie potrafił dalej patrzeć na nią tylko jak na nie do końca dojrzałą i stale kontestującą blondynkę. Coś w niej było, co Eve starała się ukryć. Coś, co definiowało to, kim tak naprawdę była.
Kobieta — ku swojej niezmiernej uldze — dotarła już prawie że do platformy, jej towarzysz wciąż jednak stał u szczytu schodów, blokując jej przejście. Odchrząknęła znacząco, dalej czując na sobie wzrok Jaspera. Nietrudno jej było zgadnąć, że doktor najwyraźniej doszczętnie pogrążył się we własnych myślach. Kręcąc głową z rezygnacją, pokonała ostatni stopień. Znalazła się naprzeciw Blowhole’a; dzieliło ich najwyżej dwadzieścia centymetrów. Kobieta okazała się zbyt niska, by mogła spojrzeć mu w oczy, jednak sama jej bliskość prędko stała się dla doktora na tyle kłopotliwa, by natychmiast ustąpił jej miejsca. Eve od razu go wyminęła i, nawet nie odwracając się w jego stronę, podążyła w kierunku drzwi prowadzących do — jak to ujął jej szef — loftu.
Jasper powiódł za nią wzrokiem, przyglądając się, jak przekracza próg kilkumetrowej długości korytarza, na którego końcu znajdowały się kolejne, tym razem jednak wykonane z drewna, szare drzwi. Prowadziły one do sporej wielkości prostokątnego pomieszczenia, będącego najpewniej główną częścią lokum zajmowanego przez doktora Blowhole’a. Ścianę znajdującą się naprzeciw wejścia prowadzącego do wnętrza w większości stanowiło wysokie i ciągnące się przez niemal całą jej długość okno, z którego rozpościerał się widok na porośnięte wysoką trawą tereny poprzemysłowe i majaczącą w oddali Tamizę. Jego obecność sprawiała, że pokój nie musiał być w ciągu dnia oświetlany dodatkowo sztucznym światłem.
Mimo skromnego umeblowania wygląd pomieszczenia nie zdawał się być zbyt surowy. Podłoga została wyłożona ciemnymi panelami, które pobłyskiwały lekko. Po obu stronach drzwi ustawiono długie, jasne kanapy, tuż za którymi znajdowały się dodatkowe pary drzwi, prowadzące najpewniej do pozostałych pomieszczeń loftu. Wzdłuż krótszych ścian stały potężne regały, uginające się pod ciężarem niezliczonej ilości różnej wielkości książek oraz teczek wypełnionych po brzegi papierami. Wspomniane ściany miały dość przyjemny kolor ciepłego brązu.
— Jutro jedziemy do Kopenhagi — zaczął Jasper, przekraczając próg pomieszczenia. — We dwójkę — dodał jeszcze, zerkając w stronę Parkera.
Szybkim krokiem wyminął podwładnych i skierował się w stronę najbardziej przykuwającego uwagę, całkiem sporego biurka, stojącego pod oknem. Obszedłszy je uprzednio, Jasper odsunął krzesło, które, sunąc po betonowej podłodze, zawyło niemiłosiernie, i opadł na nie. Gdy podnosił głowę, poczuł na sobie czyjeś zdziwione spojrzenie.
— Jak to we dwójkę? Czy to znaczy, że ja… ja nie jadę? — To Eve wbiła parę zaskoczonych piwnych oczu w sylwetkę swojego nowego przełożonego.
— Ktoś z nas musi zostać na Wyspach i informować pozostałych o postępach, a ty masz ku temu najlepsze kwalifikacje — wyjaśnił spokojnie i przekonująco, nie zaszczycając jej nawet przelotnym spojrzeniem.
Kobieta dłuższą chwilę wpatrywała się w Blowhole’a, przeglądającego jakieś porozrzucane na blacie biurka papiery, zupełnie osłupiała, jakby nie zrozumiawszy jeszcze przekazanej jej przed momentem informacji. W jej głowie zapanował mętlik — nie miała pojęcia, czy powinna się z tego cieszyć, czy wręcz przeciwnie. Przecież w ten sposób była odsuwana na bok! I to właśnie ta myśl najpewniej tak ją rozwścieczyła.
— Phi, jakie kwalifikacje? — Na jej twarzy momentalnie zaczął malować się wręcz nienaturalny gniew. — Wy po prostu nie chcecie, żebym z wami współpracowała! — warknęła oskarżycielsko, łypiąc w ich stronę spojrzeniem pełnym furii. — Próbujecie się mnie pozbyć, wykluczyć z zespołu — stwierdziła po chwili, już nieco spokojniejsza. — Skoro tak, to żegnam.
Nie dając szansy swoim towarzyszom na reakcję, w mgnieniu oka odwróciła się na pięcie i z głośnym trzaskiem uderzających o framugę drzwi opuściła pomieszczenie. Szybkim krokiem pokonała platformę i, jakby zapominając o wcześniejszych obawach, w przypływie złości sfrunęła po niszczejących schodach. Gdy jej stopy wreszcie dotknęły betonowej posadzki, będącej już pewnym gruntem, kobieta, zaciskając mocno pięści, ruszyła prędko w stronę drzwi z falistej blachy. Powiedzieć, że była wściekła, zdecydowanie nie wystarczało. Jej ciałem po prostu miotała furia.
— Co on sobie wyobraża?! — mruknęła do siebie znacznie podniesionym głosem. — Jest po prostu niemożliwy! Boże, czemu ona w ogóle wpadła na pomysł zatrudniania go?! — Eve coraz bardziej zbliżała się do wyjścia z tego znienawidzonego przez nią budynku. — Cholerny palant! — wrzasnęła, odwracając się nieznacznie i spoglądając na coraz mniejsze schody.
Nie był to bynajmniej koniec jej złorzeczeń, reszta wyzwisk skierowanych pod adresem Jaspera zniknęła jednak za zatrzaskiwanymi z impetem drzwiami. Po kilku sekundach w opuszczonej fabryce na powrót zapanowała głucha cisza, która teraz zdawała się być nad wyraz spokojna.
Parker niemal natychmiast zaczął przyglądać się twarzy Jaspera, szukając na niej jakichkolwiek wskazówek, które pomogłyby mu zrozumieć decyzję szefa. Był szczerze zaskoczony zachowaniem Eve, choć musiał przyznać, że w pewnym stopniu ją rozumiał. Jednak przyczyny, dla których powinna zostać w Londynie, w dalszym ciągu pozostawały dla niego niejasne. Blowhole tymczasem nie pozwolił sobie na jakąkolwiek reakcję emocjonalną na humory swojej podwładnej, wciąż zachowując kamienny wyraz twarzy.
— Spokojnie, na pewno wróci — odparł doktor ze stoickim spokojem, przerywając w końcu milczenie, które zapanowało w pomieszczeniu po głośnym wyjściu z niego kobiety.
— Ale… Czemu? — Parker zerknął wciąż zdziwiony i lekko zaniepokojony w stronę drzwi, za którymi przed kilkoma chwilami zniknęła jego współpracowniczka.
Jego pytanie zawisło w powietrzu, przez moment pozostając bez odpowiedzi. Edwin odniósł wrażenie, że Jasper nie do końca chce się przed nim przyznać do powodu, dla którego Eve nie mogła pojechać z nimi. Doktor westchnął w końcu ciężko, najwyraźniej już zmęczony pytającym wzrokiem wpatrującego się w niego od jakiegoś czasu Parkera.
— Zostaje tutaj, bo jeszcze by mi zastrzeliła przesłuchiwaną, a tego chciałbym uniknąć — wyjaśnił Blowhole chłodnym, choć dość cichym głosem.
— Zaraz, zaraz — zastrzeliłaby przesłuchiwaną? — Edwin zmarszczył brwi, nadal najpewniej nie zrozumiawszy, o co doktorowi chodziło.
Jasper po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzał w stronę towarzysza. Uważnie zlustrował jego postać, jakby wciąż nie wiedząc, czy może mu zdradzić nieco więcej szczegółów. Koniec końców powrócił jednak do przeglądania trzymanych w dłoniach dokumentów.
— To długa historia — skwitował krótko, uśmiechając się przy tym gorzko.
Jasne włosy opierającej się o czarny pojazd kobiety coraz poruszały się pod wpływem lekkich powiewów wiatru, niejednokrotnie zsuwając się na jej pozbawioną wszelkich emocji twarz. Mimo tego nadal dało się dostrzec nieznaczny grymas, który wykrzywiał jej usta. Jej umysł wciąż jeszcze absorbowały myśli związane z postacią przełożonego. Choć Eve zdołała się już nieco uspokoić, w dalszym ciągu co jakiś czas znajdowała dodatkowe niewybredne określenia, które mogła przypisać Jasperowi.
Gdyby tego było mało, Edwin od dłuższego czasu przebywał we wnętrzu opuszczonej fabryki i nie zanosiło się na to, by miał ją szybko opuścić. Kobieta zaczynała się już coraz bardziej niecierpliwić — powoli układała nawet w głowie plan zakładający powrót do budynku i wyciągnięcie z niego siłą swojego współpracownika. Na szczęście nie była zmuszona wprowadzać go w życie.
Drzwi z blachy falistej zawyły donośnie i z wnętrza budynku wyłoniła się sylwetka Parkera. Mężczyzna szybkim krokiem ruszył w kierunku samochodu. Dostrzegając po drodze zniecierpliwienie, z jakim przyglądała się mu oczekująca go towarzyszka, wygrzebał z kieszeni dżinsów kluczyki i zdalnie otworzył pojazd.
Eve, nawet na niego nie czekając, szarpnęła za klamkę i w ciągu kilku chwil znalazła się na miękkim skórzanym siedzeniu. Powoli zaczerpnęła powietrza, od razu czując przypływ niewypowiedzianej ulgi — wreszcie mogła opuścić to przeklęte miejsce.
— Co za idiota — mruknęła, gdy drzwi od strony kierowcy już się zatrzasnęły.
Edwin rozsiadł się w fotelu i sięgnął po pas, zerkając przy tym na swoją wspólniczkę. Musiał przyznać, że niezwykle bawił go nieco jeszcze naburmuszony wyraz jej twarzy.
— Podoba ci się — stwierdził po chwili z głupkowatym uśmiechem przylepionym do twarzy.
— Co? — Eve spojrzała na niego ze zdumieniem i oburzeniem. — Oczywiście, że mi się nie podoba! Jest głupi, bez powodu traci mnóstwo czasu. Zależy mu tylko na osobistych porachunkach. Nie wiem, czemu ona go w ogóle zatrudniła! — burknęła jeszcze bardziej oburzona.
Jej towarzysz przewrócił jedynie oczyma, próbując powstrzymać śmiech. Kobieta prędko dostrzegła rozbawienie malujące się na jego twarzy, co jeszcze bardziej ją zirytowało. Najchętniej wysiadłaby z pojazdu, gdyby nie fakt, że ani perspektywa pozostania tutaj, ani wracania na piechotę do centrum Londynu nie była zbyt zachęcająca.
— Jedziemy już czy nie? — spytała cierpko, wbijając wzrok w obraz rozpościerający się tuż za boczną szybą.
Parker otworzył z uśmiechem usta, chcąc najpewniej się jeszcze ze swoją towarzyszką podroczyć, jednak, ujrzawszy jej wyraz twarzy, zaniechał odpowiedzi. Zamiast tego przekręcił włożone wcześniej do stacyjki kluczyki. We wnętrzu pojazdu natychmiast rozległ się przyjemny pomruk silnika Jaguara, który momentalnie ruszył z miejsca. Mężczyzna skierował jadące wolno auto wzdłuż wysypanej żwirem drogi, w dalszym ciągu milcząc. Zapewne cała jazda z powrotem do centrum Londynu upłynęłaby w towarzystwie dość niezręcznej ciszy, gdyby mężczyzna nagle nie zmarszczył brwi, zerkając nieznacznie w stronę towarzyszki. Zdawało się, że sobie coś przypomniał.
— Jak masz na nazwisko? — rzucił ot tak, tym razem nie odrywając wzroku od drogi; z jego twarzy z łatwością dało się jednak wyczytać to, że w rzeczywistości bardzo był ciekaw odpowiedzi.
— Falcon. Eve Falcon — odparła kobieta machinalnie, nie mając pojęcia, dlaczego jej wspólnik o to pytał.
Wciąż wpatrywała się w poprzemysłowy krajobraz za oknem. Z pozoru wydawała się być zupełnie już spokojna, w dalszym ciągu jednak do końca nie ochłonęła po dość widowiskowym i donośnym wybuchu złości.
— Prawdziwe nazwisko — uściślił Edwin natychmiast. W kącikach jego ust zamajaczył nieco złośliwy uśmieszek.
Eve wbiła wzrok w swoje spoczywające na udach dłonie, milcząc uparcie. Nietrudno było zgadnąć, że kobieta nie chciała najwyraźniej podzielić się z towarzyszem tą informacją. Zamiast tego z rosnącą uwagą zaczęła przyglądać się swoim stosunkowo krótkim palcom. Parker, dostrzegłszy jej reakcję, postanowił spróbować nieco inaczej.
— Co wiesz na temat niejakiej Mony Adler? — Zerknął kątem oka w stronę Eve, bacznie obserwując zmieniający się wyraz jej twarzy.
Bez problemu spostrzegł więc, że kobieta momentalnie stała się spięta, zaś jej usta wykrzywił delikatny grymas. Wciąż nie odwracając wzroku od dłoni, zacisnęła mocno palce na krawędziach płaszcza, tak jakby w ten sposób próbowała pozbyć się starannie skrywanych uczuć, które zawitały gdzieś w jej wnętrzu. Skąd on mógł o niej wiedzieć? To pewnie sprawka tego kretyna — pomyślała od razu — który będzie mnie teraz gnębił. Chyba że…
— Czy to jest powód, dla którego nie jadę z wami do Kopenhagi? — spytała bezpośrednio po dłuższej chwili zamyślenia; jej głos był wyprany z jakichkolwiek emocji.
— Powiedzmy — potwierdził Edwin ostrożnie, nie będąc pewnym, czy Eve powinna o tym wiedzieć.
Kobieta ostrożnie pokiwała głową. Poczuła przybierającą w niej zupełnie nową falę gniewu, tym razem jednak postanowiła trzymać nerwy na wodzy. Kolejny wybuch w tym przypadku w niczym by jej nie pomógł. Mimo tego że Parker poruszył dość skomplikowaną i znienawidzoną przez nią kwestię, była zmuszona coś mu odpowiedzieć — wiedziała aż za dobrze, że jej towarzysz nie dałby tak łatwo za wygraną.
— Znałam ją. — Niczego więcej nie odważyła się powiedzieć. W głębi serca miała nadzieję na to, że Parker przestanie drążyć ten temat.
— Znałaś? — Niestety, jej towarzysz nie chciał poprzestać na tej informacji.
Eve westchnęła głęboko, nie mając pojęcia, od czego powinna zacząć i czy w ogóle była w stanie podzielić się z Edwinem związaną ze wspomnianą kobietą historią, bardzo zresztą dla niej bolesną i mającą bezpośredni związek z jej niezbyt ciekawą i przyjemną przeszłością. Nie znosiła wracać we wspomnieniach do zdarzeń, które rozegrały się przed wieloma latami i brutalnie zepchnęły ją na przestępczą ścieżkę. A przyczyniła się do tego przede wszystkim jedna osoba — przytoczona przez Parkera panna Adler.
*Hen po angielsku oznacza kura.
Cóż, pojawił się dużo wcześniej, niż się tego w najśmielszych snach spodziewałam.
Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, ale ten rozdział miał być jak dotąd najkrótszy (patrz: krótszy od rozdziału pierwszego), tymczasem stanowi najdłuższa notkę jak do tej pory (dobrze, jest tylko o prawie czterysta słów dłuższy od poprzedniego, NOALE)…
Ta tendencja (że każdy kolejny rozdział jest coraz dłuższy) zaczyna mnie niepokoić…
Poza tym wreszcie udało mi się skończyć ten nieszczęsny 15 marca… Uff. Spokojnie, kolejne dni nie będą już tak rozciągnięte w czasie — trochę poskacze i… A zresztą zobaczycie. ;)
Co sądzicie o pojawieniu się Marlene oraz Hen? Ta pierwsza nie stanowi raczej tak naiwnej bohaterki jak w Pingwinach…, zaś ta druga jest jednym z nielicznych bohaterów, którzy będą co nieco OOC ze względu na fakt, że, gdyby była taka jak w serialu, jak dla mnie (a raczej z perspektywy mojego tworu) nie stanowiłaby interesującej postaci.
Może to trochę nieprofesjonalne, ale tak naprawdę nie mam pojęcia, czy tereny poprzemysłowe w okolicach Londynu wyglądają tak, jak je opisałam. To tylko moje wyobrażenia…
Borze wszechlistny, zaczynam pisać jak prawdziwa aŁtoreczka, iks de.
Ach, moja droga Finite, narzekałaś poprzednio, że moje teksty cierpią na deficyt dialogów… Mam szczerą nadzieję, że tym razem jest ich zdecydowanie więcej. :D
Mnie osobiście z całego rozdziału trzeciego chyba najbardziej podoba się fragment londyński.
A Wy co o nim sądzicie (i o rzeczonym fragmencie, i o rozdziale)?
Pozdrawiam,
H. S.
PS Nie chcę zbyt wiele obiecywać, by znowu nie zapeszyć, ale kolejne rozdziały pojawią się pewnie stosunkowo szybko.
Zapraszam do przeczytania oceny Twojego bloga :)
OdpowiedzUsuńhttp://ocenialnia-opowiadan.blogspot.com/2014/08/wojenna-gra.html
Cześć! Na projekt-mauritius.blogspot.com pojawiła się minirecenzja Twojego bloga. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńWitam,
OdpowiedzUsuńNa Twoim blogu od dawna nie pojawiła się żadna notka. Czy wobec tego mamy go oceniać? Jeśli tak prosimy o odpowiedź pod Poczekalnią w ciągu najbliższego tygodnia (przypominamy, że aktualnie Twój blog znajduje się w wolnej kolejce). W przeciwnym razie wystawimy odmowę.
Pozdrawiamy! (Shiibuya)
Twój blog czytam dopiero od weekendu, ze względu na brak wolnego czasu jestem dopiero w środkowej cz. tego rozdziału (kiedy to akcja przenosi się do Londynu), ale tak bardzo chciałam już coś napisać, że że... że nie wytrzymałam :D
OdpowiedzUsuńZatem: Blog cudaśny, nic dodać nic ująć! Świetnie opisane miejsce akcji oraz wygląd bohaterów, zwięźle, bez zbędnych dodatków i wgl ;) Kocham Twojego bloga >D Zazdro umiejętności pisarskich ;3
A teraz bardziej coś na luzie i wgl: tak się cieszę, że jak na razie jest Kowalskiego! <3 XD No tak, po tym zdaniu łatwo i trafnie można się domyślić, że to mój ulubiony bohater ;3 Tak samo w serialu jak i w Twoim blogu :) Także w każdej scenie, w której występuje zaczynam się bezgranicznie jarać, że tak to określę :D
A teraz coś od serca: kurcz o Twoim opku myślę w dzień, w szkole, jak tylko wracam do chaty od razu go czytam, mimo że nie mam za dużo wolnego czasu, w nocy jak kładę sie spać także nie mogę przestać o nim mysleć, podsumowując- ten opek nawiedza mnie w głowie >D Także proszę pisz dalej, bo jak tylko skończę ten 3 rozdział, nie wytrzymam psychicznie w oczekiwaniu na czwarty XD
Zaprawdę, proszę wróć do pisania :) Życzę nawrotu weny, jeśli kiedykolwiek jej zabraknie i pozdrawiam serdecznie <3
PS. Co do "Wieści z frontu" to nie ma tak, że nikt się nie przejmie brakiem rozdziału, ja się przejmę oł maj gad D:
Jeszcze raz pozdrawiam ;D