niedziela, 20 lipca 2014

Misja I: Zemsta ~ Rozdział 2 /stara wersja/

Nowe wieści

Nowy Jork, 15 marca 2012 roku
Liczne pomrukiwania silników oraz donośny dźwięk często rozbrzmiewających klaksonów przedzierały się przez gęste od spalin powietrze. Gdzieś w górze, ponad zatłoczonymi ulicami, spomiędzy drapaczy chmur przezierały plamy niemalże bezchmurnego, błękitnego nieba. Wśród setek aut różnej wielkości i o odmiennych barwach, kłębiących się na jezdniach, dało się rozróżnić kilkadziesiąt charakterystycznych, żółtych taksówek, dzień w dzień krążących po wypełnionym ludźmi Manhattanie.
Szerokie chodniki, rozciągające się w cieniu pnących się pod niebo budynków, wypełnione były po brzegi niezliczoną ilością przechodniów, których dzieliły kolor skóry, sposób ubierania się, a nawet to, jak chodzili. Trudno było uwierzyć w to, jak wielu ludzi przemieszczało się ulicami miasta, choć dochodziła właśnie jedenasta i większość mieszkańców Nowego Jorku przebywała w pracy. Co chwilę dziesiątki z wcześniej wspomnianych przechodniów przepływały przez przecinające ulice pasy, zatrzymując na chwilę ruch aut na wybranym skrzyżowaniu.
Przy jednym z takich właśnie przejść dla pieszych zatrzymała się krępa, młoda kobieta, ubrana w niezwykle rzucający się w oczy jasnozielony płaszcz. Nerwowo przyciskała do ucha wyraźnie nowego smartfona, odgarniając przy tym kosmyki brązowych loków, które pod wpływem delikatnych porywów wiatru wciąż zsuwały się jej na twarz. Irytował ją niezwykle brak odpowiedzi ze strony osoby, z którą chciała się właśnie połączyć. W końcu ze złością odsunęła komórkę od ucha i zakończyła rozmowę telefoniczną, której na dobrą sprawę nawet nie rozpoczęła, i po chwili schowała urządzenie do kieszeni płaszcza.
Podniosła głowę, przez moment wpatrując się w czerwone światło, które błyszczało ponad powierzchnią asfaltu. Jej niecierpliwość rosła z sekundy na sekundę. Była pewna, że nie dojedzie już do domu na czas. Zasiedziała się w pracy, a przecież obiecała swojej pięcioletniej córeczce, że tym razem się nie spóźni. W zasadzie to miała mieć wolne, ale z powodu dość niefortunnego splotu różnorakich wydarzeń była zmuszona podjechać do biura.
Sznury samochodów wreszcie się zatrzymały i kobieta zyskała możliwość przedostania się na drugą stronę jezdni. Gdy już się tam znalazła, rozejrzała się szybko, zastanawiając się, którędy dojść do stacji metra — czy idąc naokoło, lecz sprawdzoną trasą, czy lawirować uliczkami między budynkami, co, choć z pewnością mniej bezpieczne, było zdecydowanie szybsze. Bez wahania skierowała się więc w stronę jednej z wąskich uliczek, nie mając czasu na takie ceregiele jak ostrożność.
Szybkim krokiem przemierzała ciasne przejścia, myśląc nad tym, co powie swojej córce, kiedy będzie tłumaczyć się z dość sporego spóźnienia. Mimo że była pochłonięta przez myśli, wciąż miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Towarzyszyło jej ono zresztą już od momentu, gdy wyszła na ulicę. Nie dostrzegając jednak niczego niepokojącego, nie zatrzymywała się choćby na moment. Tak bardzo przecież nie chciała zawieść swojej córeczki.
Ścisnęła mocniej trzymaną w ręce sporą torbę prezentową, przyozdobioną kilkoma dużymi, różowymi kwiatami. Ze środka wystawało dwoje dużych, pluszowych uszu, należących najwyraźniej do jakiegoś misia. Z torby dobiegał cichy szelest, który sugerował, że oprócz pluszaka zawartość prezentu stanowiły również najprawdopodobniej słodycze.
W pewnym momencie stukot obcasów ciemnobrązowych kozaków ustał. Kobieta niespokojnie obejrzała się za siebie. Zdawało jej się, że słyszała przed chwilą odgłos czyichś kroków. To pewnie tylko moja paranoja, zapewniała się w myślach. Pomimo tego wolną ręką sięgnęła pod połę płaszcza, najwyraźniej w poszukiwaniu jakiegoś narzędzia.
Nie zdążyła jednak niczego więcej zrobić. Poczuła, jak coś wbija jej się w plecy, rozdzierając wierzchnie okrycie i odbierając na chwilę dech. Nieznośny ból, który z początku niemalże doprowadził ją do nieprzytomności, zaczął promieniować na całą klatkę piersiową. Nie była już w stanie dłużej utrzymać się na nogach, nie minęło więc może kilka sekund, gdy osunęła się na kolana. Dalej rozpaczliwie próbowała nabrać jak najwięcej powietrza w płuca, jednak z marnym skutkiem. Zdołała jedynie złapać lewą ręką prawy nadgarstek i chwycić za zegarek. Jej dłonie trzęsły się jednak niezmiernie, utrudniając wykonanie jakiekolwiek ruchu. Kobieta chciała krzyczeć, wołać o pomoc, lecz z jej ust wydobywał się jedynie cichy jęk.
Niedługo potem od ścian budynków echem odbiło się głuche uderzenie. Już z daleka można było dostrzec płaszcz barwą przypominający świeżą trawę, spoczywający na ziemi. Jego poły delikatnie unosił wiatr, przemykający uliczkami. Spomiędzy rozległego rozdarcia, biegnącego niemalże w samym środku okrycia wierzchniego, sączyło się coraz więcej szkarłatniej cieczy, zabarwiając dawniej jasnozielony materiał na kolor coraz to ciemniejszego brązu.
Torba prezentowa, którą niosła kobieta, w tym momencie leżała na bruku, zanurzona po części w ciemnej, zabrudzonej kałuży, będącej jeszcze śladem po ulewie sprzed kilku dni. Drobna karteczka, która została przywiązana do wstążki, stanowiącej rączkę torby, powoli nasiąkała wodą, przez co naniesiony na nią tusz stawał się coraz mniej widoczny. Mimo wszystko można było odczytać jeszcze widniejący na niej napis — „Dla kochanej Abigail”.

Kilkadziesiąt minut później i kilka przecznic dalej, tuż przed jednym z przejść dla pieszych stał jakże nam znajomy, ciemnozielony Jeep. Jego kierowca skrył swą twarz między rękami opartymi o szarą kierownicę, oddychając miarowo. Oświetlające ulicę czerwone światło dało mu chwilę na przemyślenie ostatnich wydarzeń.
Nie dość że wokół niego działy się rzeczy, których nawet nie rozumiał, to był przerażony otrzymanym niedawno listem i zawartą w nim niejednoznaczną groźbą. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy posiadał jakiegokolwiek wroga, który miałby powód, by go zastraszać. Zerknął ostrożnie spomiędzy brązowych kosmyków na sąsiednie siedzenie. Leżało na nim kilka kawałków papieru, tworzących kopertę i jej niepokojącą zawartość.
Chłopak ponownie spuścił głowę, czując, jak delikatna skóra jego czoła zaczęła przylegać do matowej powierzchni kierownicy. Nie miał bladego pojęcia, co z tym fantem zrobić. Z jednej strony wiedział, że jego szef nie wypuści go z miasta tak łatwo po kilkutygodniowej nieobecności w bazie, z drugiej zaś zwyczajnie się bał osoby, która była nadawcą tej mrożącej krew w żyłach wiadomości.
Tymczasem przejście opustoszało, a ponad pojazdem zalśniła zielonkawa łuna. Samochody z sąsiednich pasów wyrwały niecierpliwie do przodu, lecz Jeep ani drgnął. Pojazd wciąż stał, jakby w ogóle nie nastąpiła zmiana świateł. Zirytowani tym faktem kierowcy aut czekających tuż za nim zaczęli gorączkowo trąbić, jednak bez żadnego skutku. W końcu niektórzy z nich zdecydowali się ominąć feralny pojazd.
Frank, kompletnie ignorując tworzący się wokół niego zgiełk, napełnił płuca sporą ilością chłodnego, suchego powietrza, wypuszczając je po chwili z cichym świstem. Jego wszystkie myśli były pochłonięte przez analizę dzisiejszych wydarzeń, zapomniał więc on o swym wcześniejszym zapale do jak najszybszego wyjazdu. Skłoniła go do tego zresztą myśl, że skoro list czekał na niego od dobrego tygodnia, parę minut, a nawet godzin, już go nie zbawi.
Chłopak trwałby w tej pozycji, rozmyślając przy tym, pewnie jeszcze dość długo, gdyby nie nagły, głośny dzwonek jego telefonu. Szeregowy, zirytowany niespodziewanym dźwiękiem, zaczął gorączkowe poszukiwania urządzenia we wszystkich kieszeniach — spodni, koszuli, kurtki. W końcu tryumfalnie uniósł on komórkę na wysokość oczu i przyjrzał się jej kilku calowemu wyświetlaczowi. Drobne piksele, tworzące pojawiający się na tym niewielkim ekranie obraz, układały się w znajome Frankowi nazwisko — Kowalski.
Wnętrze auta wypełniło krótkie, ciche westchnięcie, towarzyszące rozbrzmiewającemu jeszcze jakiś czas sygnałowi telefonu. Kiedy wreszcie chłodna powierzchnia urządzenia zetknęła się z lekko pobladłą skórą twarzy chłopaka, z niewielkiego głośnika natychmiast wydobył się dźwięk.
— Gdzie jesteś? — zapytał męski głos; jego właściciel nie silił się nawet na drobne powitanie.
— Właśnie wracam do bazy. — W głosie Franka natychmiast można było wychwycić szargającą chłopakiem bezsilność i niezdecydowanie, których jego przyjaciel, mimo błyskotliwego umysłu, najwyraźniej nie odnotował.
— Szkoda — mruknął Kowalski, milknąc na moment. — Myślałem, że jesteś jeszcze u Phila… — dodał z wyraźnym zawodem. — Trudno. Trzeba to będzie rozegrać nieco inaczej.
— Ale co…? — zaczął chłopak, marszcząc brwi, jednak jego rozmówca bez skrupułów wszedł mu w słowo.
— Będę czekał tuż przed wejściem do apartamentowca. — Po tym krótkim, konkretnym stwierdzeniu natychmiast rozległ się dźwięk przerwanego połączenia.
Frank ponownie westchnął, chowając telefon do kieszeni. Naukowiec momentami był niemal nie do zniesienia, nic więc dziwnego, że większość osób, które miały szansę się z nim zetknąć, uważało go za ignoranta. Fakt, Kowalski nie należał do osób nader empatycznych, jednak Szeregowy wierzył w to, że w głębi jego, zdawać by się mogło, obojętnego serca kryje się niezwykle wrażliwy człowiek. Mimo wszystko niejednokrotnie miewał co do tego wątpliwości.
Gdy niezliczona ilość klaksonów ponownie rozbrzmiała ponad nowojorską ulicą, Jeep nareszcie ruszył do przodu. Jego kierowca, powoli mijając kolejne skrzyżowania, stale rzucał uważne spojrzenia na jezdnię oraz chodniki, podświadomie szukając jakiegoś bliżej nieokreślonego zagrożenia. Po całym dotychczasowym zajściu wciąż jeszcze jego krew pełna była adrenaliny, zaś umysł kalkulował, co zrobić, by dostać się z powrotem na Stary Ląd.
W końcu, po kilkunastu minutach dość wolnej, ostrożnej jazdy, pojazd zatrzymał się przed jednym z manhattańskich budynków. Frank mimowolnie zerknął na lśniące w promieniach wiosennego już słońca pączki dopiero kształtujących się liści drzew. Dość mocno przerzedzony, miejscami pobłyskujący jasną, niezbyt jeszcze intensywną zielenią dywan, unoszący się w powietrzu dzięki setkom wijących się gałęzi, działał na niego niezwykle kojąco. Gdyby nie nagłe trzaśnięcie samochodowych drzwi, chłopak dalej napawałby się zapewne widokiem stopniowo budzącego się z zimowego snu Central Parku.
Młody człowiek niechętnie odwrócił głowę. Chciał wiedzieć, czy nie trafił mu się przypadkiem jakiś pasażer na gapę, jednocześnie aż za dobrze spodziewając się, kogo ujrzy. Jego pewność okazała się zresztą w pełni uzasadniona — na siedzeniu pasażera rozsiadł się właśnie całkiem wysoki, młody mężczyzna. Nerwowo zaciskał wargi, demaskując w ten sposób emocje kłębiące się w jego wnętrzu. Ponad jego lekko sinymi, suchymi ustami górował prosty, wąski nos, płynnie przechodzący w wieńczące twarz wysokie czoło. Jego blada skóra otaczająca usta i podbródek była nienagannie ogolona i niemal idealnie gładka. W tych rysach, choć wydawały się łagodne, krył się pewien chłód, rezerwa. Może to para dużych, jasnoniebieskich oczu, która uważnie obserwowała każde, najmniejsze nawet drgnienie, jeszcze bardziej potęgowała to wrażenie.
Kowalski momentalnie wyjął z kieszeni niewielkie, kartonowe pudełeczko oraz drobną, srebrną zapalniczkę. Posłużyła mu ona do podpalenia papierosa, wyciągniętego chwilę wcześniej z połyskującej metalicznie paczuszki. Żar szybko zaczął pochłaniać suche, poskręcane liście tytoniu oraz otaczającą je papierową powłokę. Zanim jednak naukowiec pozwolił sobie na zaciągnięcie się dławiącym dymem, zerknął na swego towarzysza.
— Włącz silnik — rozkazał po chwili zastanowienia, uważnie wpatrując się w twarz chłopaka. Wyglądała wyjątkowo dziecięco jak na dwudziestodwulatka. Gdyby nie był świadom wieku swojego przyjaciela, z pewnością posądziłby go o nie więcej niż kilkanaście lat. Mimo tego zdążył się już przyzwyczaić do jakże uroczego i niewinnego wyglądu Franka.
Tymczasem Szeregowy wykonał bezwiednie zadane mu polecenie, z początku nie zwracając uwagi na poczynania Kowalskiego. Powietrze w samochodzie wypełnił świst otwieranej szyby, przerywając niezbyt przyjemną ciszę. Po chwili w twarze obu mężczyzn uderzył delikatny, świeży powiew.
Strateg oparł się wolno o miękki, skórzany fotel, podnosząc przy tym do ust wypełniony tytoniem, papierowy rulonik. Zaciągnął się głęboko krztuszącym dymem. Doskonale było widać, że przyniosło mu to niewymowną wręcz ulgę. Mężczyzna dopiero po chwili pozwolił sobie na wydech, chcąc przedłużyć rozkoszowanie się nową dawką nikotyny.
Frank dopiero w tym momencie dostrzegł, czym też zajął się jego przyjaciel. Na jego twarzy pojawił się lekki grymas, zaś skóra na czole wypełniła się kilkoma płytkimi zmarszczkami.
— Wiesz przecież, że to niezdrowe. — Ton głosu chłopaka wyraźnie wypełniony był dezaprobatą.
Kowalski w odpowiedzi wzruszył jedynie ramionami, nie odrywając wzroku od widoku rozpościerającego się za uchyloną samochodową szybą. Zdawać by się mogło, że uwaga młodszego towarzysza nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Naukowiec wiedział jednak doskonale o tym, że racja Franka była słuszna, lecz w tym przypadku jego odruch, wiążący się z popadnięciem w nałóg, okazywał się silniejszy od woli jego błyskotliwego umysłu.
Młody chłopak pokręcił głową z rezygnacją, wbijając wzrok w rozciągającą się przed nim jezdnię. Nie dość że wprost nienawidził zapachu dymu papierosowego, to jeszcze nie mógł pogodzić się z myślą, że jego przyjaciel się świadomie truł. Niewiele jednak był w stanie zrobić, nie będąc dla Kowalskiego większym autorytetem.
Jeep wyrwał gwałtownie do przodu, ponownie wcinając się do ruchu ulicznego. Z początku dość szybko przemierzał kolejne metry, sprawnie omijając wolniejsze pojazdy. Niestety, z każdą chwilą liczba poruszających się po nowojorskich ulicach aut rosła, przez co z minuty na minutę korki między skrzyżowaniami się powiększały.
— Trzeba było zostawić auto — mruknął do siebie chłopak, nawet nie spoglądając na swojego towarzysza. Za wszelką cenę próbował zdusić w sobie rosnącą ciekawość powodu, dla którego Kowalskiemu zechciało ruszyć się w ogóle z laboratorium.
Nie minął jednak moment i Szeregowy oprzytomniał, że nie miał pojęcia, jaki był cel ich podróży. Samochód po prostu przeciskał się między sznurami aut w bliżej nieokreślonym kierunku.
— Gdzie tak właściwie chcesz jechać? — spytał Frank w końcu, kątem oka zerkając na Kowalskiego.
Ten nie zaszczycił go jednak spojrzeniem. Wciąż wyglądał na zewnątrz, dopalając przy tym z lekką nerwowością papierosa, jakby próbował w ten sposób uciec z miejsca, w którym się właśnie znajdował.
— Muszę pogadać z Philem. — Jego odpowiedź była chłodna, pozbawiona jakichkolwiek emocji.
— Nie mogłeś wcześniej mi o tym powiedzieć? — warknął chłopak pod nosem, jednak na tyle głośno, by jego przyjaciel również go usłyszał.
— Nie wiedzieliśmy, że to wszystko się skończy tak, a nie inaczej — odpowiedział krótko i dość powściągliwie naukowiec, nie zwracając najmniejszej uwagi na irytację swojego młodszego kolegi.
— My? I co „wszystko”? — Frank oderwał na moment wzrok od jezdni, by przyjrzeć się twarzy Kowalskiego. Choć mężczyzna starał się nie okazywać żadnych emocji, można było dostrzec malujące się na niej pewne napięcie.
— Powiedzmy, że nie wszystko poszło po naszej myśli. — Ton głosu naukowca wciąż był beznamiętny i przenikał na wskroś swym chłodem, przyprawiając Szeregowego o ciarki; chłopak postanowił więc nie drążyć tematu.
Kowalski, nie zważając na milczenie kompana, przyglądał się nieobecnym wzrokiem przemykającym tuż za szybą nowojorskim ulicom, co jakiś czas zaciągając się tytoniowym dymem. Musiał przyznać, że momentami zazdrościł pomykającym chodnikami zwykłym mieszkańcom miasta, dla których jedynym zmartwieniem było to, by nie spóźnili się do pracy. Ich dni mijały zazwyczaj według tego samego scenariusza — wstawali, szli do pracy, a po powrocie do domu mieli trochę czasu dla siebie i dla rodziny.
Niestety, luksus ten był niedostępny dla większości osób parających się pracą wywiadowczą, czymkolwiek by się oni nie zajmowali — nie miało znaczenia, czy przechwytywali jakieś cenne informacje, czy tylko owe przechwycenia dokumentowali. I tak nigdy nie mogli być pewni, czy w ogóle obudzą się następnego dnia. Może brak tej pewności zakrawał już nieco na paranoję, ale praca ta z pewnością nie stanowiła w pełni bezpiecznego i bezstresowego zajęcia.
Mężczyznę nierzadko nachodziły wątpliwości, czy kierunek, który w życiu obrał, aby na pewno był tym właściwym. Jego praca niosła przecież ze sobą dość spore ryzyko i brak możliwości rozpoczęcia od nowa zwyczajnego życia. Z drugiej strony jego ciekawość i pragnienie odkrywania utwierdzały go w przekonaniu, że, parając się dalej tym zajęciem, może bardzo wiele osiągnąć.

Nim dotarli do celu swej podróży, naukowiec zdążył już wypalić niemal całego papierosa. Z niechęcią wypchnął niedopałek przez uchyloną szybę, niezbyt z tego najwyraźniej zadowolony. Chętnie sięgnąłby po kolejnego, przed jego oczami natychmiast pojawiła się jednak wizja szefa krzywiącego się na widok poczynań swojego podwładnego. Skipper, bo tak Kowalski wraz z Frankiem i Rico nazywali przełożonego, nie chciał, by jego żołnierze truli się czymkolwiek, a zwłaszcza świadomie. Wszelkie nałogi uważał zresztą za wyraz słabości charakteru.
Kąciki ust naukowca uniosły się w nieznacznie ironicznym uśmiechu, gdy tylko przypomniał sobie o pustych butelkach po whisky, które zdarzało mu się znajdować w barku. I choć nikt się nigdy nie przyznawał, i tak wszyscy wiedzieli, że to szef był odpowiedzialny za sporadyczne znikanie mocniejszych trunków. Naukowiec nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jego przełożony, zaprzeczając własnym słowom, próbował uciekać od czegoś, o czym swoim podwładnym nigdy nie mówił.
Do uszu Kowalskiego coraz docierały pełne zniecierpliwienia cmoknięcia jego towarzysza, z rosnącym poirytowaniem rozglądającego się za jakimś wolnym miejscem parkingowym, którego jak na złość nie mógł nigdzie znaleźć. Naukowiec przewrócił oczami, nie odwracając się nawet w stronę chłopaka. Mimo że sam nie raz dawał się ponieść emocjom, to nie zmieniało to faktu, że nie był w stanie znieść zmieniających się niczym w kalejdoskopie humorów otaczających go ludzi.
W końcu Jeep zatrzymał się, wciśnięty między dość sporego Chryslera i niewielką Toyotę. Mężczyźni prędko opuścili pojazd i natychmiast znaleźli się na zatłoczonym chodniku. Byli zmuszeniu przeciskać się między idącymi zewsząd przechodniami, co wbrew pozorom do łatwych zadań nie należało. Po kilku minutach udało im się wreszcie przedrzeć do budynku, który stanowił ich cel.
Kowalski jako pierwszy przekroczył próg gmachu, wkraczając do sporego hallu. Frank pospiesznie ruszył za nim, z trudnością dotrzymując kroku pędzącemu wręcz strategowi. Naukowiec tymczasem nie przejął się zbytnio zmaganiami przyjaciela i zbliżył się do strażnika. W międzyczasie wyjął z kieszeni identyfikator i niedbale podał go strażnikowi. Ten z lekkim grymasem przyjrzał się przedmiotowi, po czym zwrócił go właścicielowi, przepuszczając go przy tym do wnętrza budynku.
Frank powtórzył czynności Kowalskiego, zrobił to jednak z nieco większym entuzjazmem. Uśmiechnął się przepraszająco w stronę mężczyzny, którego spotkał rano. — Ciężki dzień — odparł, próbując usprawiedliwić czymś zachowanie przyjaciela. Strażnik kiwnął głową na znak zrozumienia, a na jego twarzy pojawił się nieznaczny uśmiech. Mężczyzna bezzwłocznie przepuścił Franka, który od razu pobiegł za Kowalskim.
Obaj milczeli, gdy chwilę później szli tym samym korytarzem, który Szeregowy opuścił jakiś czas temu. Prawdę mówiąc, chłopak wciąż jeszcze był zły na swojego przyjaciela. Kowalski mógł przecież zadzwonić do niego wcześniej, co umożliwiłoby mu również wymienienie kilku zdań z Philem. Niestety, strateg czekał aż do momentu, gdy młody człowiek wracał już do bazy. Chłopak nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jego przyjaciel specjalnie się nim nie przejął.
W końcu Frank wraz z Kowalskim doszli do znajomych drzwi. Po ich otwarciu znaleźli się w pierwszym z dwóch połączonych ze sobą pomieszczeń. Ich obecność od razu została dostrzeżona przez siedzącą przy biurku Vanessę, która uniosła głowę i uśmiechnęła się do nich ciepło, zerkając przy tym pytająco na Szeregowego — zdziwiło ją jego ponowne pojawienie się tutaj. Chłopak westchnął tylko cicho w odpowiedzi, na co dziewczyna pokręciła głową z rezygnacją.
Na szczęście Kowalski nie zwrócił uwagi na ich niewerbalną wymianę zdań. — Dzień dobry — powiedział tylko obojętnym głosem, nawet nie spoglądając w stronę Vanessy.
— Hej, Vanesso — dodał natychmiast Frank, chcąc w ten sposób odwrócić uwagę dziewczyny od niezbyt przyjemnego zachowania swojego przyjaciela.
— Cześć, cześć — odparła w odpowiedzi, próbując powstrzymać śmiech.
Szeregowy uśmiechnął się jeszcze przepraszająco, jakby pragnąc upewnić się, że dziewczyna nie przejęła się zbytnio ignorancją Kowalskiego. Ona jednak machnęła ręką i po chwili zwróciła chłopakowi uwagę na to, że jego towarzysz zniknął już za drzwiami gabinetu Phila. Frank bezzwłocznie poszedł w jego ślady, zostawiając chichoczącą Vanessę samą.
Pomieszczenie, w którym znalazł się chłopak, nieco różniło się od poprzedniego. Jego podłoga została wyłożona panelami, wykonanymi z dość ciemnego drewna. Niemal wszystkie ściany zostały obstawione regałami i komodami, w których można było trzymać tysiące dokumentów. Dwuskrzydłowe okno, znajdujące się naprzeciw drzwi, zasłaniały nieco rozsunięte żaluzje, przyczyniając się do tego, że do wnętrza pomieszczenia wpadało niewiele dziennego światła. Półmrok, który powinien w nim panować, rozpraszało jednak kilka lamp przymocowanych do sufitu, do których zostały wkręcone jarzeniówki.
Na środku gabinetu stało dość okazałe, równie ciemne jak panele biurko. Na jego blacie stał ekran komputera, klawiatura, mysz, kasety wypełnione po brzegi papierem oraz garść długopisów, ołówków i innych piszących przyborów. Kowalski podawał właśnie Philowi rękę, po czym mężczyźni prędko uścisnęli sobie dłonie ponad powierzchnią biurka. Szeregowy natychmiast zbliżył się do nich, uśmiechając się do Phila w ramach ponownego powitania.
— I co? — spytał niezwłocznie Phil, przez moment odwzajemniając uśmiech Szeregowego i opadając na stojący za nim obrotowy fotel. Wskazał przy tym swoim towarzyszom dwa krzesła, które stały nieopodal.
Mężczyźni chwycili meble i przenieśli je w stronę biurka, po czym obaj na nich usiedli.
— Niczego, niestety, nie udało nam się zrobić. — W głosie Kowalskiego wyraźnie był słyszalny pewien zawód. — Rico z szefem wprawdzie dogonili tego faceta, jednak w jego aucie niczego nie znaleźli. — Kowalski w tym momencie uśmiechnął się cierpko. — Niczego, z wyjątkiem urządzenia GPS, które okazało się zawierać identyczny nadajnik, jaki znajduje się w skradzionym dysku. Pogrywają z nami — stwierdził, opierając podbródek na dłoniach i wbijając wzrok w bliżej nieokreślone miejsce w przestrzeni. Aż za dobrze widać było, że cała ta sytuacja zwyczajnie zaczęła go irytować.
Phil westchnął w odpowiedzi, rozczarowany i nieco już najwyraźniej zmęczony tym wszystkim. Frank tymczasem zmarszczył brwi, czegoś w wypowiedzi swojego przyjaciela ewidentnie nie zrozumiawszy.
— Zaraz, zaraz. W jakim skradzionym dysku? — Spojrzał pytająco na towarzyszy. Musiał przyznać, że to, co przed chwilą usłyszał, nieco go zmartwiło.
— To on nie wie? — spytał Phil, zerkając w stronę Kowalskiego. Wyglądał na równie skonsternowanego, co jego młodszy przyjaciel.
— Nie mówiłem mu jeszcze — odburknął strateg po chwili, niezbyt jednak skory do kontynuowania swojej wypowiedzi.
Phil przeniósł więc wzrok na Szeregowego i nabrał sporo powietrza do płuc. Mówiąc szczerze, nie bardzo wiedział od czego powinien zacząć.
— Widzisz, przyszedłem dzisiaj do pracy dużo wcześniej niż zwykle. Chciałem się wreszcie uporać z całymi tymi przenosinami — wyjaśnił naprędce. — Gdy wszedłem do swojego starego gabinetu, wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku. Do momentu, kiedy chciałem z jednostki centralnej wyjąć dysk, na którym zapisywałem wszelkie raporty. Byłem bardzo zaskoczony, kiedy zobaczyłem, że go nie ma. Na początku pomyślałem, że może Vanessa zabrała go już wczoraj, ale okazało się, że niczego takiego nie zrobiła. Natychmiast zaalarmowałem waszego szefa, wiedząc, że jesteście w stanie dzięki nadajnikowi Kowalskiego namierzyć dysk. Zawsze lepiej dmuchać na zimne, prawda? — Mężczyzna posłał Frankowi lekki uśmiech. — Już wtedy coś mówiło mi, że ktoś musiał go zwyczajnie ukraść. Teraz to już jest, niestety, faktem — stwierdził z żalem, kończąc swoją opowieść. — Do tego nie mamy nawet pojęcia, jak to się mogło stać. — dodał jeszcze po chwili, zezując w stronę stratega.
Frank skrzywił się nieco, świadom, że szef nie będzie zbytnio z tego faktu zadowolony. A im ich przełożony miał gorszy humor, tym mniej chciało się przebywać w jego towarzystwie.
— To stąd ten tłum? — spytał chłopak, chcąc się jeszcze upewnić.
— Co? — Twarz Phila przybrała dość dziwny wyraz, jakby połączenie zaskoczenia z lekkim przerażeniem. Mężczyzna otworzył lekko usta, chcąc coś jeszcze dodać, ale się zawahał. Nie wiedział, czy powinien wyjawiać Frankowi przyczynę całego tego poruszenia, w końcu jednak zdecydował się przemówić: — Pamiętasz to samobójstwo, które miało miejsce, zanim jeszcze wyjechałeś?
Chłopak energicznie przytaknął. Natychmiast przypomniał sobie o tym, jak któregoś dnia — a była to bodajże środa, chyba na tydzień przed jego wyjazdem — dowiedzieli się, że znaleziono martwego funkcjonariusza w mieszkaniu, w którym denat żył. Był to starszy agent, którego Frank nigdy nawet nie spotkał. Jako przyczynę zgonu podano strzał w skroń z bliskiej odległości, najprawdopodobniej oddany przez samego zmarłego, na co wskazywała broń znajdująca się niedaleko ciała. Co prawda nie znaleziono żadnego listu pożegnalnego, zaś mężczyzna nie miał większych powodów, by chcieć się zabić; mimo tego samobójstwo było najbardziej prawdopodobną wersją wydarzeń. Tylko czemu Phil się do tego odwoływał?
— Chodzi o to — zaczął mężczyzna, dostrzegając, że Szeregowy nie ma najwyraźniej bladego pojęcia, czemu zadał on wcześniejsze pytanie — że od twojego wyjazdu na szkolenie do Hiszpanii doszło do kolejnych trzech zagadkowych samobójstw osób związanych z CIA. — Phil splótł palce na blacie i wbił w nie wzrok. — Z każdym kolejnym wszyscy zaczynają wątpić w to, czy są to faktycznie tylko samobójstwa — dodał ostrożnie i nieco ciszej, dzieląc się z przyjacielem swoimi obawami.
Frank spojrzał na niego z nieskrywanym przestrachem. Nigdy nie spodziewałby się tego, że jedno na pierwszy rzut oka zwyczajne samobójstwo stanie się początkiem serii tajemniczych zgonów. Na dodatek dotyczyły one funkcjonariuszy wywiadu, co oznaczało, że ofiary z pewnością nie były przypadkowe.
— To na pewno nie były samobójstwa — stwierdził niespodziewanie i dość powściągliwie Kowalski, zwracając na siebie tym samym uwagę swoich towarzyszy. — Komuś wyraźnie zależy na wyeliminowaniu poszczególnych agentów wyjątkowo subtelnie, nie budząc przy tym niczyich podejrzeń. Pytanie tylko, komu i dlaczego? — Strateg ponownie wbił wzrok w przestrzeń, zanurzając się we własnych myślach.
— Nie mam pojęcia — odparł szczerze Phil, zbierając z blatu biurka rozrzucone na nim papiery i układając je w równy stos.
W pewnym momencie przez gabinet przedarł się dzwonek telefonu stacjonarnego, stojącego na biurku. Phil natychmiast podniósł słuchawkę i przyłożył ją do ucha. Po przedstawieniu się milczał, uważnie słuchając osoby, która zainicjowała połączenie. Z czasem jego twarz zaczęła robić się coraz bardziej blada.
Kowalski, dostrzegając zachowanie mężczyzny, wymienił z Frankiem porozumiewawcze spojrzenia i zaczął z uwagą obserwować ich przyjaciela, próbując najwyraźniej odczytać z jego twarzy powód nagłego szoku.
— Co się stało? — spytał zaraz po tym, jak Phil odłożył słuchawkę.
Głos mężczyzny lekko zadrżał, gdy po dłużej chwili zamyślenia udzielił odpowiedzi na pytanie Kowalskiego.  — Znaleziono kolejną ofiarę. — W gabinecie momentalnie zapadła martwa cisza.

Po podziemnym parkingu, mieszczącym się tuż pod jednym z manhattańskich apartamentowców, poniósł się echem warkot silnika samochodowego, a chwilę potem dało się dostrzec ciemnozielonego Jeepa, z niezbyt dużą prędkością przecinającego niską halę. Zmierzał on w kierunku swojego stałego miejsca postojowego. Między dwójką ludzi, znajdujących się w jego wnętrzu, panowała dość niezręczna cisza — niezręczna przynajmniej dla Franka, który chciał porozmawiać z kimś o tym, czego się dzisiaj dowiedział, jego towarzysz milczał jednak zapamiętale, odkąd tylko usłyszeli od Phila o tajemniczym morderstwie.
Pojazd skręcił i zatrzymał się, umożliwiając jego pasażerom opuszczenie go. Tym razem jednak tuż obok niego znajdowało się jeszcze jedno auto — również Jeep, był to jednak nieco starszy model i, co rzucało się w oczy, trochę — kolokwialnie mówiąc — podrasowany. Blachy, z których wykonano karoserię, będącą notabene dużo grubszą niż w zwykłym aucie, zostały pokryte lśniącym, czarnym lakierem. Samochód miał dodatkowo całkiem wysokie zawieszenie i sporej średnicy koła, co umożliwiało mu poruszanie się po niemal każdym terenie. Gdyby nie brak barw maskujących, z łatwością można by go posądzić o bycie pojazdem wojskowym.
Opierając się jedną ręką o czarnego Jeepa, stał młody, śniady mężczyzna. Na widok parkującego wozu uśmiechnął się nieznacznie. Natychmiast dało się dostrzec przecinającą jego twarz długą bliznę, ciągnącą się od podbródka, przez lewy kącik ust, do wysokości połowy policzka. Była ona pozostałością po pewnej akcji, w której Frank nie miał jeszcze wątpliwej przyjemności uczestniczyć. Mężczyzna podczas walki wręcz został zraniony przez przeciwnika niewielkim nożem myśliwskim. Pomimo niewielkich rozmiarów tego narzędzia, cięcie okazało się na tyle głębokie, by po zasklepieniu się rany w jego miejscu pozostała lekko widoczna szrama. Kierowca opancerzonego pojazdu zdawał się jednak w ogóle nie przejmować tym — jakby nie patrzeć — zeszpeceniem.
Gdy tylko mężczyźni, których najwyraźniej wyczekiwał, opuścili stojący już pojazd, natychmiast podszedł do nich dziarskim krokiem. Pod jego ciemną, skórzaną kurtką, narzuconą na czarny T-shirt z białym nadrukiem, rysowały się wyraźnie rozbudowane mięśnie barków oraz ramion. Ciężkie podeszwy sięgających do połowy łydki smolistych glanów, luźno zasznurowanych, kilkukrotnie uderzyły o betonową posadzkę, nim mężczyzna wreszcie się zatrzymał.
— I co tam? — spytał, wlepiając w swoich towarzyszy parę ciemnobrązowych oczu, nieróżniących się barwą od jego włosów. Fryzura mężczyzny była zresztą dość specyficzna — krótko ścięte włosy po bokach zostały wygolone niemal do samej skóry. Przez to lekko postawione i lśniące od żelu dłuższe kosmyki na czubku głowy przypominały nieco drobnego irokeza.
— Nic nowego — burknął Kowalski, wymijając mężczyznę i szybkim krokiem zbliżając się do windy, mieszczącej się tuż za rogiem.
— A temu co? — Rico spojrzał trochę zdziwiony na Franka, wyrzucając z siebie kolejne słowa niemal z prędkością karabinu maszynowego.
Szeregowy westchnął, niezbyt dobrze wiedząc, co odpowiedzieć swojemu towarzyszowi. Ten dzień już był wyjątkowo emocjonujący, a przecież do wieczora brakowało jeszcze kilku godzin. Chłopak zdecydowanie nie był w zbyt dobrym nastroju, zwłaszcza, że miał nadzieję na to, iż uda mu się odpocząć nieco po szkoleniu. Tymczasem już na drugi dzień doszło do kradzieży i zagadkowego morderstwa. Już sam nie wiedział, czy wolał nudne i męczące szkolenie, czy powrót do codziennej pracy.
— To długa historia — odparł tylko, ruszając z wolna za strategiem, który zdążył już zniknąć im z oczu. — Gdzie szef? — oprzytomniał, zatrzymując się po chwili i zerkając w stronę towarzyszącego mu mężczyzny.
— Jest na górze. — Rico zerknął w stronę wind. Drzwi do jednej z nich właśnie się zasunęły, chwilę przed tym dało się jeszcze dostrzec w jej wnętrzu sylwetkę Kowalskiego. — Chyba powinniśmy do nich dołączyć, nie?

Kowalski szybkim krokiem przemierzał wysoki hall, mieszczący się na dwudziestym drugim, a zarazem niemal najwyższym piętrze manhattańskiego apartamentowca. Jego starannie wypastowane, skórzane buty coraz cicho uderzały o pokrywające posadzkę pomieszczenia wyszlifowane płyty jasnego marmuru. Ściany zostały pokryte ciepłą ciemnozieloną barwą; gdzieniegdzie na niewielkiej wysokości pozawieszano drobne, przedstawiające przeważnie pejzaże obrazy.
Mężczyzna rozglądał się szybko, szukając konkretnych, jasnobeżowych drzwi spośród kilkunastu niemalże identycznych — różniły się one jedynie nazwiskami wygrawerowanymi na lśniącej powierzchni przykręconych do nich metalowych płytek. Choć drogę do swego celu znał doskonale — przechodził ją już w końcu setki razy — zachowywał się trochę tak, jakby był tu dopiero drugi lub trzeci raz. Może wynikało to z niechęci, jaką darzył ten budynek; zdecydowanie bardziej wolał swoje niewielkie mieszkanko, będące częścią małej kamieniczki na obrzeżach miasta. Niestety, tu dysponował znacznie lepszym sprzętem, przez co na Manhattanie spędzał bardzo dużo czasu.
Po chwili dotarł do interesujących go drzwi i po naciśnięciu klamki lekko je pchnął. Zaskoczył go fakt, że nie stawiały żadnego oporu, co oznaczało, że ktoś świadomie lub nie pozostawił je otwarte. Mężczyzna ostrożnie przekroczył próg bazy; natychmiast znalazł się w zacienionym, krótkim korytarzu. Pod pomalowanymi niebieskoszarą farbą ścianami stały dwie smukłe komody, zaś kilkadziesiąt centymetrów od framugi drzwi stał prosty, metalowy wieszak, na którym zawieszone zostały nakrycia wierzchnie członków oddziału, a obok niego stały dwa niemal identyczne, czarne parasole.
Kowalski po uprzednim zdjęciu z siebie płaszcza szybkim krokiem pokonał prawie cały korytarz, gdy coś zwróciło jego uwagę. Zatrzymał się bezgłośnie, bacznie nasłuchując głosu dobiegającego z głębi salonu. Był on niski, wyraźnie męski. Z początku jego obecność w znacznym stopniu Kowalskiego zaniepokoiła, podobnie jak zastane chwilę wcześniej otwarte drzwi; nie minął jednak moment, a mężczyzna uzmysłowił sobie, do kogo należał zasłyszany głos — z pewnością jego właścicielem był znajdujący się już najwyraźniej w bazie szef. Uwadze naukowca nie umknęło jednak to, że brzmienie tego głosu nie pasowało do zwyczajnego, stanowczego i nieznoszącego sprzeciwu tonu jego przełożonego.
Strateg nie miał pojęcia, co też było przyczyną pojawienia się wyraźnie słyszalnej łagodności, czy wręcz czułości, w głosie szefa, dopóki nie przekroczył progu salonu i nie spostrzegł sylwetki Skippera podążającego spokojnie wzdłuż dużego okna. W jednej ręce trzymał on telefon, przyciskając go jednocześnie do ucha. Naukowiec domyślił się, że rozmawia on najpewniej z kimś mu bliskim, czyli prawie na pewno z Kitką — dziewczyną, z którą szef widywał się już od dłuższego czasu. Mimo tego nie przyznawał się do tego swoim współpracownikom ze względu na to, że była ona dziennikarką śledczą, którą — zdaniem Kowalskiego — ich wywiadowcza działalność mogłaby zainteresować.
Naukowca z rozmyślań wyrwał krótki, serdeczny śmiech, nieczęsto słyszany w towarzystwie Skippera. W ogóle mężczyzna ten był dość specyficzną osobą — bardzo charyzmatyczną postacią mającą przy tym wiele umiejętności, której ze względu na niezbyt wysoki, można by rzec — przeciętny wzrost nie posądzono by o bycie całkiem obiecującym młodym dowódcą. Podobnie jego nieco tylko umięśniona sylwetka nie zdradzała niezwykłej wytrzymałości, będącej efektem długich lat morderczych treningów.
Spojrzenia Kowalskiego i jego przełożonego spotkały się dosłownie na moment — para ciemnoniebieskich, uważnych oczu szybko zlustrowała nowoprzybyłego i, nie dostrzegając w nim żadnego zagrożenia, równie szybko powróciła do obserwowania widoku rozciągającego się za oknem. Jego dość niskie czoło było niemal całkiem gładkie; drugą, niewidoczną dla Kowalskiego dłoń mężczyzna schował w jednej z przednich kieszeni ciemnych dżinsów. Jego postawa wyraźnie wskazywała na to, że szef czuł się całkiem swobodnie.
Strateg, nie zwracając dłużej uwagi na obecność swojego przełożonego, zajrzał do laboratorium. Chwilę potem wyłonił się z pomieszczenia, trzymając w dłoniach sporych rozmiarów urządzenie, będące — jak się okazało — tabletem. Naukowiec, uderzając raz po raz opuszkami palców o ponad dziesięcio-calowy wyświetlacz, skierował się w stronę jednej z kanap. Nie minął moment, a Kowalski już siedział rozłożony na kanapie, pogrążony we własnych myślach i skupiony na przeglądanych przezeń projektach.
Mężczyzna najpewniej pozostawałby we własnym świecie jeszcze przez bardzo długi czas, gdyby nie pojawienie się w bazie reszty oddziału. Kowalski obdarzył dwójkę mężczyzn niechętnym spojrzeniem. Jego wzrok spotkał na moment spojrzenie Franka, zdziwionego najwyraźniej zastanym przez siebie widokiem. Szybko jednak ktoś inny zwrócił uwagę stratega.
— Muszę kończyć — oświadczył szef, gdy tylko spostrzegł obecność wszystkich swoich podwładnych w bazie. — Wiesz, obowiązki wzywają. — Ton jego głosu wciąż jeszcze pozostawał wyjątkowo łagodny; w niezbyt wyraźnym odbiciu w szybie dało się łatwo dostrzec malujący się w kącikach ust mężczyzny ciepły uśmiech. — Do zobaczenia wieczorem — dodał już znacznie ciszej, jakby próbował ukryć przed resztą oddziału swoje popołudniowe plany. Prędko odsunął telefon od ucha i jednym szybkim ruchem zakończył połączenie.
Ważąc urządzenie w dłoni, odwrócił się na pięcie w stronę towarzyszy. Jego wyraz twarzy zmienił się nie do poznania w ciągu zaledwie kilku sekund — mięśnie natychmiast stężały, zaś usta, wcześniej wygięte w pełnym czułości uśmiechu, momentalnie zacisnęły się w wąską linię. Dla każdego postronnego obserwatora zachowanie mężczyzny mogło się wydać co najmniej podejrzane, ale jego podwładni zdążyli już do niego przywyknąć. Ich szef po prostu nienawidził, kiedy ktoś — jak miał w zwyczaju mawiać — właził z butami w jego życie prywatne. Generalnie należał on do ludzi w pełni oddzielających swoją pracę od spraw osobistych. Nigdy nie wspominał żadnych epizodów ze swojego życia, które nie byłby w jakiś sposób związane z wywiadem; nie mówił nawet słowa na temat rodziny lub też dawnych przyjaciół, przez co jego towarzysze podejrzewali, że w ogóle takowych nie posiadał.
— Czegoś się dowiedzieliście, Kowalski? — zwrócił się szef do wciąż rozłożonego na kanapie stratega.
Ten wzruszył tylko ramionami. Z jego miny nie trudno było wywnioskować, że mężczyzny nie zadowolił taki obrót spraw.
— Na temat kradzieży niczego — stwierdził sucho, obawiając się, że szefa zirytuje taka wiadomość; on jednak dalej spokojnie wpatrywał się w naukowca, dając mu tym samym do zrozumienia, że oczekuje kontynuacji jego wypowiedzi. — Stało się natomiast coś innego, myślę, że równie ciekawego. — Mężczyzna podniósł się z kanapy, odłożywszy uprzednio na stolik swój tablet.
Frank spojrzał na niego natychmiast z wyrzutem. Wyraźnie było widać, że coś w stwierdzeniu przyjaciela oburzyło chłopaka.
— Ciekawego? — powtórzył z niedowierzaniem, unosząc brwi. — Przecież morderstwo jest przerażające, a nie ciekawe! — dodał z oburzeniem, krzyżując przy tym ręce na piersi.
Strateg przewrócił oczyma, cmokając po chwili ze zniecierpliwieniem. Tymczasem Rico, podobnie jak szef, spojrzał w ich kierunku z nieskrywanym zainteresowaniem.
— Morderstwo? — wychrypiał, podczas gdy przełożony uniósł jedną brew.
W głosie oddziałowego specjalisty od wszelkiej maści narzędzi zagłady wyraźnie pobrzmiewała pewna niezdrowa wręcz ekscytacja. Na myśl o tym, że mogło mieć miejsce jakieś zabójstwo, budził się w nim wprost dziecięcy entuzjazm, któremu towarzyszyła budząca niepokój żądza sensacji.
— Niedawno w jednym z przesmyków między budynkami znaleziono ciało Mii Anderson — wyjaśnił Kowalski lekceważącym tonem, jakby nie mówił właśnie o czyjejś śmierci. — Zginęła od jednego wprawnego pchnięcia nożem. Pewnie znaleziono by ją dużo później, gdyby nie pewien przechodzący tamtędy mężczyzna, który raczył od razu zawiadomić policję. — Wzrok naukowca krążył po całej bazie, nie przypatrując się żadnej jej części dłużej niż przez kilka sekund. — Oczywiście, nasi szybko przejęli sprawę, na szczęście przed federalnymi, bo inaczej zaczęli by jeszcze węszyć.
Frank przyglądał mu się z uwagą, słuchając jego wywodu. Nazwisko ofiary padło już przy nim dzisiaj kilkakrotnie, mógłby jednak przysiąc, że słyszał je już wcześniej, a być może nawet zetknął się z kobietą osobiście. W dalszym ciągu jednak kulisy tego rzekomego zajścia pozostawały dla niego niejasne. Wytężył więc swój umysł, próbując odnaleźć w odmętach wspomnień interesującą go informację. W końcu jego oczy rozszerzyły się w niemym zrozumieniu.
— Czy to nie ona przekazywała nam informację o doktorze Blowhole’u? — Błyskawicznie wbił parę ciekawskich, czekoladowych oczu w postać swojego przełożonego.
Ten, z początku nieco zaskoczony pytaniem Szeregowego, zmarszczył brwi. Uznał, że jego podwładni są tego faktu świadomi. Jednak pobłażliwość, z którą traktował najmłodszego towarzysza, zwyciężyła i rysy twarzy mężczyzny natychmiast się wygładziły.
— Tak, to ona — oświadczył stanowczo, lecz bez swego rodzaju surowości, z jaką zazwyczaj zwracał się do swoich żołnierzy.
Chłopak w odpowiedzi lekko przytaknął. Zmarszczona skóra jego czoła bezsprzecznie świadczyła o tym, że Frank ponownie zagłębił się w rozmyślaniach. Pamiętał, jak na kilka tygodni przed jego szkoleniem otrzymali zadanie, by namierzyć niejakiego Jaspera Blowhole’a — zwącego siebie doktorem — w którym Skipper rozpoznał swojego dawno niewidzianego wroga. Niestety, mimo wielu informacji przekazanych im przez wywiad brytyjski, wszelkie próby ustalenia aktualnego miejsca pobytu niezbyt znanego, ale cieszącego się złą sławą oszusta spełzły na niczym. 
W pewnym momencie coś we wspomnieniach przykuło uwagę Franka. Nie bacząc już dłużej na rozmowę, która toczyła się pomiędzy jego towarzyszami, kilkakrotnie powtórzył w myślach imię oraz nazwisko tajemniczego doktora, wizualizując przy tym jego inicjały — JB, JB, JB… Mógłby przysiąc, że niedawno gdzieś je widział…
I wtedy go olśniło. Wiadomość! Wiadomość, którą dostał dzisiejszego ranka, była opatrzona tymi właśnie inicjałami! Tylko… Co ten obcy Szeregowemu kryminalista od niego chciał? I — co ważniejsze — co zamierzał zrobić jego bliskim?

Trudno jest mi w jakikolwiek sposób się z tego wytłumaczyć — z tego, ile czasu byliście zmuszeni czekać na ten nieszczęsny rozdział.
Ale wreszcie jest. I mam nadzieję, że się Wam spodobał.

Miło by mi było zobaczyć jakiś komentarz pod nim, ale nie potrafię już zbyt wielu takowych oczekiwać, niestety.

Mam nadzieję, że wakacje mijają Wam jak najlepiej.
Pozdrawiam,
H. S.

5 komentarzy:

  1. Jej! Dodałaś! Ale się cieszę.
    Jak zwykle cudownie, chociaż smutno... Jakoś... Polubiłam Mię... Wiem, że wcześniej Ci nie mówiłam, ale taka prawda.

    Cóż Ci mogę powiedzieć... Obawiam się, że nic odkrywczego. Wydaje mi się, że jedno zdanie miało lekko utraconą logikę (coś o głosie, który nie trudził się słowami przywitania...). Poza tym nie mogę przyczepić się do żadnego przecina, czy kropki... Smutne (i wesołe oczywiście!). Co będę mówić długo, wypowiem się krótko: nie ma czego poprawiać (chyba, że liczby dialogów, bo naprawdę, jest to towar deficytowy w Twoich opowiadaniach...)

    Mi wakacje upływają genialnie, ale kiedy się wreszcie spotkamy?
    Kucuck
    inF.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żebyś wiedziała, że ja też. :D
      Skończyła jak Tara w „Tajemnicy...”, ale, cóż, life is brutal, isn't it?

      Wiem, które. Już nawet mam jakiś pomysł, jak je poprawić. ;)
      No wiesz, staram się żadnych nie pomijać.
      Oj tam, oj tam. Pojawi się więcej postaci, to będzie więcej dialogów.

      A mnie powiedzmy, że dobrze. No niestety, w dalszym ciągu jestem dość nieosiągalna (trudno przejechać ponad 600 km w miarę przyzwoitym czasie; czemu nie ma jeszcze teleportów?)
      Pozdrowienia spod Lublina, ^^
      B.L.

      PS Nie ma to jak talerz pełen ręcznie robionych pierogów z jagodami. :3

      Usuń
  2. Piszesz o Pingwinach z Madagaskaru, a masz taki mroczny szablon :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety; na swoją obronę powiem, że nie piszę o nowojorskich zwierzętach, tylko o ludziach z krwi i kości...

      Usuń
  3. Fandom w tym przypadku jest nieco zwodniczy. c:
    Dziękuję Ci bardzo za pozytywną opinię. Cieszę się niezmiernie, że ta historia Cię zaciekawiła. :D
    I dzięki za życzenia. ;)
    Jak uporam się z kolejnym rozdziałem to pewnie wpadnę.

    Pozdrawiam,

    OdpowiedzUsuń

Serdecznie dziękuję za najdrobniejszą nawet opinię!
Każdy spam, który znajdzie się pod którymkolwiek postem, zostanie natychmiast usunięty, a jego autor — dotkliwie prześladowany.
Miejsce na jakiekolwiek reklamówki znajduje się w zakładce Informatorzy.