Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Akta odtajnione. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Akta odtajnione. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 14 czerwca 2015

Misja I: Zemsta ~ Rozdział 4

Propozycja

Kopenhaga, 16 marca 2012 roku
Niewielka, rozklekotana ciężarówka pokonywała kolejne metry ulicy z niezbyt imponującą prędkością. Na pojeździe nie było żadnych napisów, haseł lub grafik, które mogłyby zdradzać, że należy do jakiegoś określonego przedsiębiorstwa — ot, zwyczajna, ciemna furgonetka, wolno przemierzająca duńską stolicę. Jej kierowca pogwizdywał cicho. Nie odznaczał się niczym szczególnym zarówno w wyglądzie, jak i w zachowaniu — z pozoru prezentował się zupełnie przeciętnie, jednak zdawał się kompletnie nie pasować do wykonywanego właśnie zajęcia. Takiego mężczyznę prędzej minęłoby się, spacerując chodnikami City, niż dostrzegło w zapyziałej, poprzemysłowej dzielnicy za kierownicą zdezelowanej furgonetki.
W pewnym momencie pojazd skręcił w boczną uliczkę, znikając w cieniu kamienic. Po chwili zatrzymał się na środku małego, tonącego w mroku podwórza. Kierowca zgasił silnik i wyjrzał na zewnątrz, dokładnie przyglądając się okolicy, jakby badając, czy ktoś przypadkiem go nie obserwował. Gdy nie dostrzegł nikogo podejrzanego, sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyciągnął z niej drobny przedmiot, który okazał się być notatnikiem. Przewertował go szybkim ruchem, zatrzymując się na jednej ze stron.
— To tutaj — mruknął do siebie, zerkając w stronę kamienicy, po czym podciągnął rękaw i przyjrzał się zegarkowi. — Powinien już tu być. — Schował notatnik i nieco nerwowo wysiadł z szoferki.
Poczuł, jak zaczynają spływać po nim krople rzęsistego deszczu. Westchnął i ruszył w stronę tylnych drzwi prowadzących do budynku. Nim jednak zdążył je otworzyć, wnętrze kamienicy pospiesznie opuścił jakiś mężczyzna. Był nieco od niego niższy, ubrany całkiem elegancko. Zachowywał się przy tym dość osobliwie — wyminął go szybkim krokiem, jakby próbował jak najprędzej od niego uciec. Kierowca powiódł za nim wzrokiem; nie zdołał bliżej przyjrzeć się twarzy tego tajemniczego człowieka, ale coś w nim wydawało się być znajome.
Nie miał czasu na dłuższe zastanawianie się nad tym. Wszedł do ciemnej, chłodnej klatki schodowej i zaczął wspinać się na coraz wyższe piętra. W końcu stanął przed drzwiami opatrzonymi numerem „12”; to tu miała mieszkać — przynajmniej tymczasowo — osoba, będąca zleceniodawcą jego ostatniego zadania.
Mężczyzna wahał się przez moment, ale wynagrodzenie obiecane mu przy zawieraniu umowy stanowiło łakomy kąsek. Stanowczym ruchem zapukał w drzwi. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Cisza panująca na korytarzu stawała się coraz bardziej irytująca, w dodatku zaczął mieć wrażenie, że ktoś go usilnie obserwował. Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym oprócz niego nie było żywej duszy. Pokręcił głową z rezygnacją i już kierował się w stronę schodów, gdy drzwi do dwunastego mieszkania uchyliły się. Wyjrzała zza nich młoda, dość wyzywająco ubrana dziewczyna — miała na sobie jedynie kusą spódniczkę i krótką, opiętą bluzkę. Krytycznie obejrzała gościa, mrużąc przy tym mocno pomalowane oczy.
— Kai, to chyba ktoś do ciebie — krzyknęła niechętnie po duńsku, odwracając się w stronę wnętrza przedpokoju.
Mężczyzna przygryzł wargę. Nie znał za dobrze duńskiego, najwyżej kilka prostych słów i zwrotów, przez co w takich sytuacjach czuł się dość niezręcznie. Miał tylko nadzieję, że człowiek, z którym miał właśnie ubić interes, umiał choć trochę mówić po angielsku.
Tymczasem zza pleców dziewczyny wyłonił się barczysty blondyn, niemal o głowę go przewyższający. Przez ciemny, dopasowany podkoszulek były widoczne zarysy rozbudowanych mięśni ramion i klatki piersiowej. Wyraz jego twarzy był dość surowy, w dodatku chłód dostrzegalny w małych, błękitnych oczach wywoływał nieprzyjemny dreszcz. Przez moment kierowca zwątpił, czy adres, który zanotował, aby na pewno był tym właściwym, po chwili jednak na ustach mężczyzny zamajaczył drobny uśmieszek.
— Wracaj przed telewizor, Aina. Muszę obgadać interesy — warknął do dziewczyny, która natychmiast zniknęła we wnętrzu mieszkania. — Masz dla mnie to, co chciałem? — spytał, zwracając się łamaną angielszczyzną do swojego towarzysza.
Ten ostrożnie przytaknął, wyciągając z kieszeni złożoną na pół kopertę. Duńczyk zatarł ręce, natychmiast zabierając ją od niego i ruszając w głąb przedpokoju. Po kilkunastu sekundach wrócił z plikiem dolarów w dłoniach. — To dla ciebie. — Szybkim ruchem podał je kierowcy.
Niemal w tej samej chwili drzwi do mieszkania z hukiem zatrzasnęły się tuż przed jego nosem. Mężczyzna jeszcze przez moment pozostawał w bezruchu, tępo wpatrując się w poszarzałe drewno, po czym schował banknoty do tej samej kieszeni, w której trzymał notatnik, i ruszył w stronę klatki schodowej. Zbiegł na sam dół i ponownie znalazł się na podwórzu. Zerknął w stronę nieba, w dalszym ciągu pokrytego grubą warstwą szarych chmur — Kopenhaga wciąż jeszcze skąpana była w deszczu.

Wpatrywała się tępo w szarą ścianę deszczu, zalewającego ulice. Szła wolnym krokiem przed siebie; zdawało się, że snuła się po Kopenhadze bez celu, błądząc po wąskich uliczkach. Mijała po drodze wielu ludzi, którzy oglądali się podejrzliwie w jej stronę. Mimo że nie wyróżniała się specjalnie wyglądem, było w niej coś nieco niepokojącego — kaptur ciemnej bluzy, wystający spod kołnierza skórzanej kurtki, zakrywał jej krótkie, rude włosy, a ciemne okulary przesłaniały całkowicie parę jasnych oczu, tak że niemożliwe stało się dostrzeżenie, w jakim kierunku spoglądała.
Jej zachowanie też sprawiało wrażenie nienaturalnego; pokonywała kolejne ulice tak szybko, że trudno było za nią podążać — zupełnie jakby przed kimś lub czymś uciekała. Wyraźnie bała się, że ktoś może ją obserwować i skrzętnie unikała jakiegokolwiek kontaktu z mijanymi przechodniami. W zasadzie nie powinna zwracać na siebie uwagi — co w ten sposób czyniła dość skutecznie — ale nie potrafiła powstrzymać z każdą chwilą potęgującego się uczucia niepokoju, który towarzyszyło jej od dłuższego czasu.
Dopiero gdy wkroczyła w jedną z bocznych ulic, prawie zupełnie opustoszałą, nieco się rozluźniła — była w stanie dokładnie obserwować otoczenie i wypatrywać najmniejszego drgnienia; nic już nie mogło umknąć jej uwadze, znikając wśród tłumu ludzi. Wepchnęła ręce do kieszeni i nieco się pochyliła, nie chcąc, by strugi deszczu uderzały o jej twarz. Jej dłonie powoli zacisnęły się w pięści. Nie znosiła tego miasta. Już sam ostry zapach morza, niesiony zimnym wiatrem, sprawiał, że po jej kręgosłupie przebiegał niespokojny dreszcz.
Nie chciała pamiętać o wszystkim, co tu przed kilkunastoma laty zaszło. Nie pozostało jej nic oprócz rozmywających się wspomnień tamtego feralnego dnia, który przewrócił cały jej świat do góry nogami. Zacisnęła wargi na samą myśl o tym. Gołymi rękami by go udusiła… udusiłaby ich obu. Do tej pory nie potrafiła ponownie znaleźć dla nich miejsca w swoim życiu — nie po tamtych wydarzeniach, choć wielokrotnie pragnęła, aby wszystko wróciło do normy. Stąd też, gdy zyskała szansę naprawienia choć jednej dawnej relacji, postanowiła spróbować; niestety, nie wszystko mogło wyglądać tak jak dawniej.
Westchnęła, będąc coraz bliżej wyznaczonego sobie celu. Nadal przed jej oczami rysowały się tamte twarze… Nie była w stanie przestać zastanawiać się nad tym, jak wyglądałoby jej życie, gdyby nic się nie wydarzyło; gdyby przyjaźń, łącząca niegdyś trójkę bardzo sobie bliskich dzieciaków, nie została poddana próbie.
W pewnym momencie raptownie się zatrzymała. Rozejrzała się ostrożnie, szukając wzrokiem jakichkolwiek oznak zbliżającego się zagrożenia. Gdy takowych nie dostrzegła, zbliżyła się do ściany jednej z kamienic i oparła się o nią plecami. Wciąż jeszcze uważnie przyglądała się ulicy; cień rzucany przez budynek, pod którym stała, sprawił jednak, że stała się nieco spokojniejsza.
Nie minęła nawet minuta, a telefon, znajdujący się w jednej z kieszeni jej kurtki, gwałtownie zawibrował. Gdy tylko go wyciągnęła i dostrzegła numer osoby dzwoniącej, westchnęła głęboko. Wiedziała doskonale, że powinna odebrać; że jej przyjaciółka już po kilku sygnałach zacznie się martwić. Teraz jednak miała znacznie ważniejszą sprawę do załatwienia i wszystko inne musiało zaczekać. Jej palec delikatnie nacisnął na klawisz z czerwoną słuchawką.
Zdecydowanym ruchem schowała urządzenie, rozglądając się z rosnącą niecierpliwością po ulicy. Gdzie on się podziewał? Przecież umawiali się na znacznie wcześniejszą godzinę i to prędzej ona miała się spóźnić ze względu na pewne problemy, które spotkały ją po drodze. Tymczasem to jej towarzysza nie było nigdzie widać.
Była zmuszona stać pod nieco zapyziałą kamienicą jeszcze dłuższy czas. Deszcz, który zdążył już sprawić, że cała przemokła, stawał się już nie do zniesienia. W końcu jednak — ku jej ogromnej uldze — zza rogu przeciwległej kamienicy wytoczyła się powoli niewielka furgonetka. Kobieta w mgnieniu oka skojarzyła ją z pojazdem ze zdjęcia, które przekazał jej przyjaciel, i natychmiast skierowała się w stronę jezdni. Miała już dość dłużącego się coraz bardziej czekania.
Kiedy już półciężarówka zatrzymała się naprzeciwko niej, kobieta bezceremonialnie otworzyła drzwi od strony pasażera i wskoczyła do szoferki, zatrzaskując je z sobą. Kierowca uśmiechnął się na jej widok, a nienawistne spojrzenie, które mu natychmiast posłała, tylko go dodatkowo rozbawiło. — Witam na pokładzie — odparł figlarnie. — Co panią tu sprowadza?
Odwróciła wzrok, zaciskając wargi. Pozlepiane, rude kosmyki zsunęły się jej na pobladłe czoło i po chwili zaczęły z nich spływać strumyczki wody. Czując, jak zaczyna ona wpływać jej do oczu, kobieta gwałtownie odgarnęła włosy na bok. Na szczęście sięgały jej jedynie do linii żuchwy — nie wiedziała, czy w takiej sytuacji wytrzymałaby, mając inną fryzurę.
Zacisnęła palce na przemokniętych, ciemnych dżinsach, wciąż unikając odpowiedzi na dość durne — jej zdaniem — pytanie. — Przecież doskonale wiesz, Paul — mruknęła w końcu, nie mogąc już znieść jego wyrazu twarzy.
Mężczyzna przytaknął, powstrzymując śmiech. — Oj, Mona, coś dzisiaj jesteś nie w humorze. — Niemal poczuł, jak wbiło się w niego kolejne spojrzenie pełne irytacji.
— A czemu miałabym mieć dobry humor? — Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, nie odrywając od niego wzroku.
On jednak zupełnie to zignorował. Zerknął w stronę ulicy i zaczął się jej dokładnie przyglądać. — Czemu akurat to miejsce? — zapytał w końcu, po dłuższej chwili zamyślenia.
Kobieta z początku nie zrozumiała, co miał na myśli. Natychmiast powiodła za jego spojrzeniem. Przed jej oczami rozciągał się widok skąpanego w deszczu chodnika, nad którym górowała ciemna, stara kamienica. Na parterze budynku można było dostrzec pozostałości dawno już zamkniętego lokalu — na którejś z szyb zachowała się jeszcze naklejka z logo dawnej kawiarni.
— To… to długa historia. — Spojrzała z powrotem na swoje dłonie, nie mając najwyraźniej ochoty na poruszanie tego tematu.
— Czy to…?
— Tak — odpowiedziała natychmiast. — Lubiliśmy dawniej tutaj przychodzić. — Westchnęła głęboko. Jej twarz pozostawała zupełnie stężała. — To było takie spokojne miejsce. Idealne na spotkania z przyjaciółmi, długie rozmowy, snucie planów na przyszłość… — Pokręciła głową, ponownie wzdychając. — Dopóki… — Jej głos ucichł na moment. — Resztę historii już znasz — odparła gorzko, spoglądając wymownie w stronę jezdni.
Paul powoli przytaknął. Mógł się domyślić, że chodziło o wydarzenia sprzed ponad dekady. Raptownie zwolnił hamulec i w ciągu kilku sekund furgonetka znalazła się z powrotem na jezdni. — To gdzie mam cię podwieźć? — zapytał beznamiętnie, nie odrywając wzroku od ulicy.
Mona wyciągnęła z kieszeni skórzanej kurtki telefon. Wcisnęła naprędce kilka kolejnych przycisków, aż na niewielkim ekranie wyświetliła się informacja, na której jej zależało. Wówczas zbliżyła urządzenie w stronę swojego towarzysza. Ten zerknął na jego wyświetlacz i szybko odczytał adres. — To niedaleko — stwierdził natychmiast, skręcając w jedną z bocznych ulic.

Furgonetka wyraźnie zwolniła i zjechała w boczną uliczkę, prowadzącą między portowymi magazynami. Większość budynków wyglądała na zupełnie opuszczoną, choć ślady na drodze i porozrzucane gdzieniegdzie różnorakie śmieci świadczyły o tym, że okolica wciąż była odwiedzana.
Paul zatrzymał furgonetkę pod jednym z magazynów i zgasił silnik. Budynek niewiele różnił się od pozostałych, jednak nad drzwiami, które prowadziły do jego wnętrza, świeciła wątle zakurzona żarówka. Najwyraźniej ktoś jeszcze z niego korzystał.
Przez dłuższą chwilę szoferkę wypełniała cisza, przerywana jedynie szumem ich oddechów. Mona bacznie przyglądała się magazynowi, ale nie wyglądało na to, by prędko opuściła pojazd. Paul niemal natychmiast dostrzegł jej niechęć.
— Nie musisz tam iść — stwierdził jakby od niechcenia, choć w rzeczywistości znacznie bardziej wolał zawieźć ją prosto na lotnisko.
— Chcę się z nim zobaczyć. — Mona spuściła głowę i wzięła głęboki oddech. — Taki relikt przeszłości — dodała jakiś czas później z goryczą w głosie.
Uchyliła drzwi i wysunęła się z szoferki. Teraz albo nigdy. Prędko poczuła, że ktoś chwyta ją za ramię. Odwróciła się, by dojrzeć zmartwiony wyraz twarzy Paula.
— Uważaj na siebie — przykazał poważnym tonem, rozluźniając chwyt.
Mona przewróciła oczami. — Jasne, braciszku — odparła z lekką ironią, siląc się na uśmiech. Prawdą było, że traktowała go jak starszego brata, ale czasem drażnił ją swoją nadopiekuńczością.
Zatrzasnęła za sobą drzwi i ruszyła żwawym krokiem w stronę drzwi magazynu. Deszcz w dalszym ciągu zalewał miasto i nie miała ochoty jeszcze bardziej zmoknąć. Po chwili zniknęła we wnętrzu budynku. Paul uważnie obserwował każdy jej ruch.
Zrezygnowany, wolno wypuścił powietrze z płuc, pocierając przy tym kąciki oczu. Martwił się o nią, a jej upór bywał tak nieustępliwy, że nie można go było dłużej znieść. Paul wiedział doskonale, że — jeżeli już coś postawiła sobie za cel — nie sposób było odwieść ją od tego; starała się zrobić wszystko, by go osiągnąć, nawet jeśli wiązało się to ze sporymi poświęceniami.
Po chwili jakiś cichy dźwięk, zagłuszany szumem deszczu, zwrócił jego uwagę. Zerknął w bok — ktoś pukał ostrożnie w boczną szybę. Szybko ją opuścił, wychylając się w stronę stojącej na zewnątrz kobiety. Jej kapelusz był opuszczony lekko na czoło tak, że jego rondo całkowicie zasłaniało jej oczy.
— Pomóc pani w czymś? — zapytał, starając się przekrzyczeć deszcz, szczerze zdziwiony jej widokiem.
— Pilnuj jej, bo wpakuje się w niezłe kłopoty… — Gdy tylko doszły do niego te słowa, wypowiedziane z pewną złowieszczą jadowitością, kobieta szybkim krokiem zmierzała już w przeciwnym kierunku, chwilę potem znikając za rogiem jednego z magazynów.
Paul jeszcze przez chwilę wpatrywał się w miejsce, w którym jeszcze przed momentem stała, cały czas zastanawiając się, co miała na myśli. Nie wyglądała specjalnie podejrzanie — może z wyjątkiem specyficznie założonego kapelusza — choć jej widok o tej porze w takim miejscu był nieco dziwny. Mężczyzna jeszcze raz spojrzał w stronę magazynu i postanowił za bardzo się nie oddalać.

— Hans, jesteś tutaj? — spytała podniesionym głosem, z niezwykłą ostrożnością wkraczając do tonącego w mroku wnętrza magazynu. — Daj wreszcie spokój!
Z każdym pokonywanym metrem jej krok stawał się coraz pewniejszy. — Musiałeś mnie tu ciągnąć? Wspomnień ci się zachciało? — zakpiła, zatrzymując się prawdopodobnie pośrodku hali, nie była jednak w stanie dostrzec wszystkich jej ścian. — Mogliśmy się przecież spotkać w Londynie, na bardziej neutralnym gruncie — stwierdziła z rosnącą irytacją, skrzyżowawszy ręce na piersi.
— Przykro mi, ale nam to niestety nie pasowało. — Głos, który dobiegał gdzieś zza jej pleców, nie wydał się jej ani trochę znajomy; jej dotąd pewny siebie wyraz twarzy natychmiast stężał, demaskując gwałtownie rosnący niepokój.
Przez jej umysł od razu przemknęła myśl, że zaproszenie ze strony Hansa było jedynie przynętą. Zaklęła bezgłośnie, natychmiast domyślając się, że osoby, które w rzeczywistości ją tu sprowadziły, najwyraźniej wychwyciły pewną słabość, jaką darzyła swojego dawnego przyjaciela. Nim jednak zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, poczuła silne uderzenie w tył głowy. Zachwiała się. Obraz przed jej oczami zawirował i stopniowo zaczął tracić ostrość. Próbowała jeszcze desperacko się czegoś złapać, było już jednak za późno — jej ciało opadło bezwładnie na ziemię.

Parker przyglądał się jej od dłuższego czasu. Mimo że rude włosy zasłaniały niemal całą jej twarz, mógł stwierdzić, że ta kobieta w znacznym stopniu przypominała jego wspólniczkę. W sumie nie było to dla niego większą niespodzianką. Pozostawało tylko pytanie, czy wynikało to z czystego przypadku, czy stanowiło oznakę bliższego pokrewieństwa.
Wyraźnie niezadowolony z powodu niemożności udzielenia jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, oddalił się od ściany, o którą jeszcze przed chwilą się opierał, i przeszedł na drugi koniec małego, szarego pomieszczenia. Kobieta, będąca obiektem jego bacznej obserwacji, siedziała w samym środku chłodnego wnętrza. Jej ręce oraz nogi pozostawały przywiązane do nieco już zużytego, drewnianego krzesła, na którym ją posadzono. Sądząc po braku jakiekolwiek ruchu i przymkniętych powiekach, była nieprzytomna; jej głowa opadła nieco i spoczywała teraz oparta o klatkę piersiową.
Edwin chwycił aluminiowe wiadro, stojące w kącie, i zbliżył się do skrępowanej. Przez moment przyglądał się jeszcze jej zastygłej twarzy. Wydawało się, że próbował przewidzieć, jak mogła zareagować na to, co właśnie zamierzał zrobić. Po chwili, nie powstrzymując się już dłużej, bezceremonialnie chlusnął w jej stronę wodą, którą wcześniej napełniono wiadro.
Kobieta gwałtownie naprężyła się, czując na skórze uderzenie chłodnej cieczy. Jej szeroko otwarte oczy zdradzały zaskoczenie tym, co się właśnie stało. Łapczywie wciągała powietrze do płuc, próbując trochę ochłonąć i w pełni odzyskać świadomość. Dojście do tego, dlaczego się tu znajdowała, zajęło jej dłuższą chwilę. Jednak, gdy tylko uprzytomniła sobie, że jej umówione spotkanie okazało się podstępem, z jej twarzy zniknęły wszelkie oznaki zdziwienia — natychmiast przybrała ona kamienny wyraz.
Zacisnęła mocno ręce na podłokietnikach, do których zostały przywiązane. — Czego chcecie? — warknęła, napinając mięśnie; jej głos był szorstki, niemal agresywny.
Parker uśmiechnął się cierpko. Stał zwrócony ku niej plecami, nie mogła więc tego dostrzec. Nie widząc także żadnej innej reakcji, westchnęła głęboko. Zapowiadała się dość interesująca noc.
Otworzyła usta z zamiarem dodania czegoś jeszcze, nim jednak wypowiedziała jakiekolwiek słowa, ktoś szarpnął za oparcie krzesła. Oddech na krótki moment ugrzązł jej w gardle. Zaczęła rozpaczliwie szukać stopami jakiegoś oparcia, gdy tylko przestała odczuwać pod nimi obecność podłoża. Uczucie balansowania jedynie na dwóch nogach krzesła zdecydowanie nie należało do zbyt przyjemnych.
— Miło znowu panią widzieć. — Szept, który rozległ się tuż nad jej uchem, był jednocześnie trochę niepokojący i napawający pewną ulgą. To wrażenie nieco ją zaskoczyło, teraz jednak doskonale wiedziała, z kim miała do czynienia, i sprawiło to, że nieznacznie się rozluźniła.
— Czyżbyś zwerbował sobie nowych pachołków, doktorze Blowhole? — Próbowała wykręcić trochę głowę, by móc dojrzeć jego wyraz twarzy, ale szybko zniknął jej z oczu. Po chwili krzesło z łoskotem wróciło do poprzedniej pozycji, uderzając całkiem mocno o betonową posadzkę. Kobieta tym razem nie dała po sobie poznać zdziwienia.
— Mam do pani pewną sprawę… — zaczął Jasper, zupełnie ignorując jej wcześniejszą uwagę. Wolnym krokiem obszedł krzesło, by znaleźć się z nią twarzą w twarz. Uniesiony podbródek, nieco złośliwy, błądzący w kącikach ust uśmieszek i pokpiwające spojrzenie zdradzały jego niemal bezgraniczną pewność siebie lub przynajmniej jej świetnie stworzoną iluzję.
Kobieta jednak, mimo że znajdowała się na z góry przegranej pozycji, zdawała się całkowicie nie przejmować jego postawą. Zamiast tego wyprostowała się i spojrzała hardo w jego stronę. — Kolejna propozycja nie do odrzucenia? — zakpiła, unosząc brwi; jej usta wykrzywił szyderczy grymas.
— Tym razem można tak to ująć. — Przytaknął nieznacznie, składając razem dłonie i zbliżając je w stronę podbródka. Przyglądał się jej długo i bardzo uważnie, jakby wśród napiętych mięśni i drobnych zmarszczek próbując znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania. W końcu jego głos ponownie rozbrzmiał w pomieszczeniu. — Przestudiowałem sporo dokumentów i dostrzegłem, że swego czasu utrzymywałaś całkiem bliskie kontakty z pewnym agentem.
— Utrzymywałam bliskie kontakty z wieloma agentami — odparła lekko, a na jej ustach przez chwilę widoczny był dość figlarny uśmiech. — Na tym przecież polega moja praca — dodała jakby niechętnie, posyłając przy tym w stronę mężczyzny pobłażliwe spojrzenie.
Ten jednak nie dawał wyprowadzić się z równowagi. — Chodzi mi o pewną konkretną osobę — zwrócił się w jej stronę, zaś na jego twarzy zaczął się wyraźnie rysować wyraz tryumfu. — Pamiętasz agenta Jeffersona? — Jego usta na powrót ozdobił złośliwy uśmieszek.
Mona wyraźnie zesztywniała, jej twarz zbladła przy tym nieco. Dopiero po chwili wróciło opanowanie, za późno jednak, by zupełnie ukryć jej osobliwą reakcję. Świadomość tego nieco ją przeraziła — teraz już wiedział, gdzie powinien szukać słabego punktu. Szybko przybrała ten sam obojętny wyraz, który widniał na jej twarzy przed kilkoma chwilami. — Trudno, żebym nie pamiętała — odparła sztywno.
— Wyśmienicie. — Jasper zatarł ręce. Tryumf ani na chwilę nie opuszczał wyrazu jego twarzy. — Właśnie planowałem zaaranżowanie naszego spotkania…
Kobieta natychmiast spojrzała na niego z niedowierzaniem i po chwili wybuchnęła głośnym, niekontrolowanym śmiechem, nie dając mu nawet dokończyć zdania. Uspokojenie oddechu zajęło jej potem dłuższą chwilę. — Przecież on nie żyje! — wykrzyknęła, wciąż jeszcze podśmiewując się w duszy z absurdalności jego słów. I to od siedmiu lat, podpowiedział w jej myślach jakiś cichy głos, który prędko zamilkł. — Nie mogę uwierzyć w to, że masz tak nieaktualne informacje. — Spojrzała na niego skonsternowana.
Wtedy na jego twarzy pojawił się smutny uśmiech. Zdawało się, że była w nim dostrzegalna pewna troska, choć nie można się było przy tym wyzbyć wrażenia jej całkowitej sztuczności. — To nie ja mam nieaktualne informacje — stwierdził jakby ze współczuciem.
Zmrużyła delikatnie powieki, bacznie go obserwując. — Jestem pewna tego, że zginął — odrzekła stanowczo, nie odrywając wzroku od swego towarzysza.
— Myślałem, że wiesz… — Sięgnął do wewnętrznej kieszeni czarnej, gładkiej marynarki i po chwili wyciągnął z niej fotografię, którą zbliżył w stronę kobiety.
Pochyliła się nieco, by móc lepiej przyjrzeć się osobie na niej widocznej. Uśmiech tego mężczyzny i parę jego promiennych oczu rozpoznałaby wszędzie, jednak reszta postaci prezentowała się zupełnie inaczej, niż go zapamiętała — znacznie poważniej, surowiej i… starzej.
— Skąd mam mieć pewność, że to nie jest jedynie sprytny retusz? — Podniosła wzrok znad fotografii, unosząc przy tym brwi.
— Potraktuj to jako przyjacielską przysługę. — Ton jego głosu był zaskakująco ciepły, ale pokrzepiający uśmiech wcale nie wyglądał na szczery.
— Czyli on…
— Żyje i ma się dobrze — dokończył za nią mężczyzna i ponownie sięgnął do kieszeni marynarki. — Uwił sobie całkiem przytulne gniazdko na Manhattanie i nawet znalazł nową dziewczynę; prawda, że trochę do ciebie podobna? — Wyciągnął w jej stronę kolejną fotografię, przedstawiającą tym razem kobietę o długich, rudych puklach i stosunkowo sympatycznym wyrazie twarzy, choć kryjącym w sobie pewną szyderczą nutę.
Mona przełknęła ślinę, czując, jak stopniowo zaczęła wzbierać w niej złość. Nie chciała wierzyć w żadne z jego słów, ale zwątpienie zdążyło na dobre zagnieździć się w jej sercu. Jeśli to, o czym mówił, było prawdą, to… Jak on śmiał! Jeszcze bardziej rozwścieczyła ją świadomość, że to samo kłamstwo zaserwował także własnej rodzinie, która potem przez długi czas go opłakiwała. Pozwolił wszystkim myśleć, że zginął w tragicznym wypadku, podczas gdy on zaczął od nowa układać sobie życie, najpewniej zapominając o wszystkich zmartwieniach, pozostawionych na Starym Lądzie. Jeśli tylko kiedyś jeszcze go zobaczy, to osobiście dopilnuje tego, żeby do końca życia żałował tak żenującego zagrania.
Tymczasem Blowhole odwrócił się od niej i podszedł do Parkera. Ostrożnie pochylił się nad jego ramieniem i przez chwilę mówił do niego przytłumionym głosem. Edwin odpowiedział coś, co najwyraźniej się mu nie spodobało. Doktor uniósł się nieco, wciąż jednak jego głos był zbyt cichy, by kobieta mogła go usłyszeć. Jego towarzysz przytaknął posłusznie i po chwili zniknął z pomieszczenia.
— Dobrze, załóżmy, że to, co mówisz, jest prawdą — odrzekła Mona pewnym głosem, z powrotem ściągając na siebie uwagę Jaspera.
— Bo jest. — Mężczyzna spojrzał na nią z politowaniem.
— Jeśli jest, czego chcesz ode mnie? — Przekrzywiła lekko głowę, próbując wyłapać z jego twarzy jakieś wskazówki co do odpowiedzi. — Przecież mój kontakt z nim urwał się lata temu, a ty wiesz znacznie więcej o jego aktualnej sytuacji.
Jasper trochę się zachmurzył, wyglądając na wyraźnie rozczarowanego. — Ależ ja niczego od ciebie nie chcę — stwierdził z pewnym rozżaleniem. — Co każe ci tak sądzić? — Jego twarz przybrała jeszcze smutniejszy wyraz; kobieta pozostawała jednak zupełnie niewzruszona, co nieco go rozczarowało. — Po prostu uważam, że potraktował cię haniebnie — kontynuował, wciąż jeszcze sprawiając wrażenie współczującego. — Zdradził, oszukał i pozwolił na to, byś po nim rozpaczała.
— Nie byłbyś lepszy. — Jej głos brzmiał niezwykle jadowicie; Mona doskonale wiedziała, że troska mężczyzny była tylko pozorna — jej los niewiele musiał go obchodzić, liczyło się tylko osiągnięcie obranego przez niego celu.
Puścił tę uwagę mimo uszu. — Uważam, że powinien zapłacić za to, co ci zrobił — odrzekł poważnie, spoglądając na nią z naciskiem. W pewnym momencie jego usta wykrzywił po raz wtóry złośliwy uśmiech. — I to jest właśnie moja propozycja.
— Zemsta? — Uniosła w górę jedną brew, w lot pojmując, co miał na myśli.
— Liczę, że przemyśli ją pani, panno Adler, i wkrótce przekonam się, czy udało mi się zyskać nowego sojusznika. — Pełen pewności siebie wyraz jego twarzy sugerował jednak, że doktor już był pewien tego, że przystanie ona na ten układ.
Tymczasem zza jego pleców wyłonił się Parker, ostrożnie niosąc w dłoniach niewielką strzykawkę z cienką, połyskującą igłą. Nie dając Monie czasu na najdrobniejszą reakcję, pochylił się nad nią. Chwycił palcami jej podbródek i zbliżył strzykawkę do jej szyi. Igła po chwili znalazła się pod jej skórą. Kobieta syknęła cicho, zerkając pytająco w stronę Jaspera, który dalej uśmiechał się tryumfalnie. Obraz jej otoczenia zaczął się powoli rozmywać.
— Ach, Hans żałuje, że nie mógł się pojawić, ale przesyła pozdrowienia! Jest bardzo wdzięczny, że przyjęłaś jego zaproszenie. — Usłyszała jeszcze, nim zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością.

— Jesteś pewien, że to wystarczy? — Parker zerknął sceptycznie na swojego szefa, po czym powrócił do studiowania map duńskiej stolicy.
Jasper, stojąc pod jedynym oknem w małym pokoju hotelowym, w którym się znajdowali, z niesłabnącą uwagą obserwował widoczną w dole ulicę, najprawdopodobniej zupełnie ignorując jego pytanie. Musiało minąć dobrych kilka minut, nim wreszcie zareagował na słowa towarzysza. — Co miałoby wystarczyć? — Jego głos był nieco przyciszony, jakby doktor w dalszym ciągu pozostawał skupiony na swoich rozmyślaniach.
Edwin powoli pakował już wszystkie swoje narzędzia do przepastnej sportowej torby i nagła wypowiedź szefa nieco go zdziwiła. Dopiero po chwili uświadomił sobie, o co go wcześniej pytał. — Nie uzyskaliśmy z jej strony żadnej jednoznacznej odpowiedzi — zaczął niepewnie, próbując zebrać myśli. — I tak pewnie nie zgodzi się z nami współpracować, tylko obierze stronę Jeffersona, nie rozumiem więc, dlaczego tak bardzo ci na niej zależy. — Spojrzał w kierunku Jaspera, bacznie przyglądając się jego reakcji.
Doktor spuścił głowę, uśmiechając się przy tym z lekkim politowaniem. — Edwin, Edwin… Nie rozumiesz najwyraźniej, jak ważnego sprzymierzeńca możemy dzięki niej zyskać.
— Ale… Nie zgodziła się przecież… — Parker zmarszczył brwi, w dalszym ciągu nie mając pojęcia, o co mogło chodzić przełożonemu.
— Na razie — odparł z naciskiem Jasper. — Jednak ziarno zostało zasiane… — Uśmiechnął się do siebie zwycięsko, wpatrując się w liczne strumyczki wody, spływające prędko po przydymionej okiennej szybie.

Ból powoli zaczął promieniować z tyłu jej głowy. Nieznacznie rozchyliła powieki, nie w pełni odzyskawszy przytomność. Bezwiednie uniosła rękę, by dotknąć bolącego miejsca. Gdy tylko jej palce sięgnęły zgrubienia na skórze, syknęła z bólu. Pewnie przez adrenalinę nie poczuła wcześniej formującego się już guza, będącego pozostałością po ogłuszeniu jej za pierwszym razem.
Przyciągnęła kolana do klatki piersiowej, rozglądając się nieco zamglonym wzrokiem dookoła. Siedziała oparta o ścianę magazynu, kilka metrów od wejścia, którego nie oświetlało już żadne światło. Pewnie zostawili ją tu, opuszczając to miejsce. Sądząc po fakcie, że deszcz nieco osłabł i w tej chwili przypominał raczej mżawkę, a ona pozostawała cała mokra, musieli to zrobić jakiś czas temu.
Próbując zignorować ból głowy, roztarła nieco obolałe nadgarstki, na których wciąż jeszcze widoczne były ślady krępujących ją wcześniej lin. Nie miała pojęcia, czemu zdecydował się ją puścić — bez gróźb, ran i innych prób przekonania jej do przystania na jego propozycję. Po Blowhole’u, o którym wiele różnych historii już słyszała, spodziewałaby się raczej bardziej radykalnych działań skierowanych przeciwko niej, szczególnie że wydawał się gotów zrobić wszystko, by osiągnąć upragniony cel. Spojrzała w ciemne niebo, wciąż zasnute gęstymi chmurami. Świadomość chwilę później już całkowicie do niej wróciła.
Nie potrafiła znieść myśli, że wszystko, o czym mówił, mogło być prawdą. Przecież jej wieloletni przyjaciel, jedna z niewielu osób, których obdarzała niemal bezgranicznym zaufaniem, nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego; zostawić wszystko, co kochał, chcąc uciec przed konsekwencjami tego, co zrobił, nie potrafiąc stawić im czoła. Ludzie tak szybko się zmieniają…
Powoli podniosła się, podpierając się o ścianę za jej plecami. Zachwiała się lekko, gdy już stanęła na nogach — wciąż odczuwała skutki działania środku nasennego, który został jej wcześniej podany. Wzięła głęboki wdech, kręcąc przy tym nieznacznie głową z rezygnacją. Tak łatwo dała się wciągnąć w tę grę. Sama nie mogła w to uwierzyć. Przecież obiecała sobie, że nie pozwoli nigdy więcej na to, by Hans ponownie wplątał ją w jakieś swoje niejasne — i tym bardziej budzące niepokój — sprawy. Jednak co, jeśli on faktycznie… Nie. Nie wierz w to. To tylko ziarno zwątpienia, które Blowhole chciał zasiać w twoim sercu.
Wepchnęła skostniałe dłonie do kieszeni kurtki, mając nadzieję, że nieco je w ten sposób ociepli. Wolnym krokiem ruszyła wzdłuż ulicy, w kierunku ustalonego wcześniej miejsca spotkania z Paulem. Po chwili jednak zatrzymała się raptownie. Jej zmarszczone brwi zdradzały, że coś musiało przykuć jej uwagę. Z kieszeni ostrożnie wyciągnęła nieco pomiętą karteczkę, którą przed momentem wyczuła między palcami. Zaintrygowana, delikatnie ją rozłożyła i przybliżyła do twarzy, by móc odczytać z niej naniesioną bardzo ozdobnym charakterem pisma linijkę tekstu — „Do zobaczenia, panno Adler.”

W sumie to nic mnie nie tłumaczy. Mea culpa, idę się chłostać brzozowymi witkami.

A tak na poważnie — to chyba piąta wersja tego rozdziału. Nie był dla mnie najłatwiejszy do napisania, ale poznajecie wreszcie bardzo istotną dla fabuły bohaterkę, która jeszcze sporo namiesza.
Mam nadzieję, że nie ma zbyt wielu błędów i wszystko ma sens. Nie jest może aż tak długi, jak poprzednie, ale myślę, że wystarczający.
Jestem ciekawa Waszych opinii na temat Mony.
 Pozdrawiam,
H. S.

piątek, 19 grudnia 2014

Misja I: Zemsta ~ Rozdział 3

Gość

poprawiona wersja

Nowy Jork, 15 marca 2012 roku
Wypełniony ludźmi nowojorski chodnik przemierzała młoda kobieta, mająca najpewniej około trzydziestu lat. Wzrostem nie wyróżniała się zbytnio z otaczającego ją tłumu. Nawet jej wyraźnie widoczne, kobiece kształty nie stanowiły cechy odstającej od ogólnie przyjętych norm. Dziewczyna bezsprzecznie była urodziwa, nie na tyle jednak, by móc nazwać ją piękną. Prawdę mówiąc, jej widok nasuwał przede wszystkim jedno stwierdzenie — dziewczyna ta wyglądała po prostu zwyczajnie. Podobnie zresztą prezentował się jej ubiór.
Marlene Harrison, bo tak nazywała się krocząca chodnikiem kobieta, wracała właśnie do swojego mieszkania na Manhattanie. Wciąż trudno jej było uwierzyć w to, że mieszkała w — fakt — niezbyt dużym, ale jednak apartamencie, mieszczącym się w dodatku w budynku stojącym nieopodal samego Central Parku. Wiedziała, że gdyby nie ojciec, mogłaby jedynie pomarzyć o takim lokum.
Kobieta szybkim i zdecydowanym krokiem pokonywała kolejne przecznice — korzystając z dnia wolnego, postanowiła rano wybrać się na miasto z nadzieją, że uda jej się wymyślić prezent urodzinowy dla swojego przyjaciela, który będzie jednocześnie efektowny i nie opróżni jej dość szczupłego portfela. Moment, ktoś mógłby zaraz pomyśleć. Przecież mógłby jej pomóc finansowo ojciec, skoro stać go było na zakup apartamentu w samym sercu Manhattanu. I zrobiłby to bezproblemowo, gdyby nie fakt, że panna Harrison bardzo chciała się od niego uniezależnić. Po studiach zajęła się projektowaniem wnętrz, co szło jej całkiem dobrze — prowadziła nawet własną firmę projektową — wciąż jednak nie na tyle dobrze, by nie musiała martwić się drobnymi kłopotami finansowymi.
Delikatny grymas, który widniał na jej twarzy, świadczył o tym, że przedpołudniowa wyprawa nie przyniosła oczekiwanych rezultatów — kobieta wracała do domu z pustymi rękami i pozbawiona jakichkolwiek pomysłów. Na szczęście była już w stanie dostrzec w oddali budynek, w którego kierunku zmierzała. Przyspieszyła kroku, marząc o tym, by wreszcie ściągnąć z nóg botki na kilkucentymetrowym obcasie, który, mimo że nie był niebotycznie wysoki, zdążył już dać się jej we znaki.
Dojście do oszklonych drzwi, prowadzących do przestronnego, wysokiego hallu apartamentowca, zajęło kobiecie kilkanaście minut — nie dość że musiała lawirować pośród przechodniów, to kilkukrotnie zatrzymywała się na skrzyżowaniach, z rosnącą irytacją wyczekując zielonego światła. Dlatego też, gdy delikatna skóra jej dłoni zetknęła się z chłodną powierzchnią metalowej klamki, Marlene poczuła niewymowną wręcz ulgę. Niestety, coś przeszkodziło jej w momencie, kiedy już miała przekroczyć próg budynku.
— Przepraszam, przepraszam! — Dziewczyna usłyszała za sobą kobiecy głos, irytująco wręcz wysoki.
Zacisnęła wargi, ściskając jednocześnie palce na klamce i mając nadzieję, że krzycząca za jej plecami osoba nie zwracała się akurat do niej. Choć jej znajomi bez wątpienia określiliby kobietę jako przyjacielską i otwartą, bez wahania spieszącą z pomocą każdemu, kto tylko jej potrzebował, w tym momencie była zbyt zmęczona, by zachować typową dla siebie pogodę ducha i chęć niesienia pomocy innym. W dodatku obawiała się, że to właśnie do niej kobieta, do której należał ów niemal nienaturalnie piskliwy głos, miała jakąś sprawę.
— Przepraszam! — usłyszała Marlene raz jeszcze, nim wreszcie odważyła się zerknąć przez ramię w kierunku nieznajomej.
Kobieta — ku nieskrywanej frustracji panny Harrison zbliżająca się w jej stronę — nie grzeszyła wzrostem, choć nie można było jej uznać za niską; poza tym dość wysokie, czarne kozaki dodawały jej kilku centymetrów. Ogólnie jej ubiór był stonowany i prezentował się w dość ciemnych barwach — spod szarego, filcowego płaszcza wystawał rąbek sięgającej kolan czarnej, ołówkowej spódnicy. Dłonie kobiety okalały zamszowe rękawiczki w kolorze kości słoniowej, zaś jej szyję oplatała puchowa chusta utrzymana w odcieniach szarości, odsłaniająca gdzieniegdzie kołnierzyk białej koszuli. Przez tę monotonność w kolorystyce stroju barwa krótkich, starannie i równo przyciętych włosów kobiety wyróżniała się jeszcze bardziej — intensywna, ciemna czerwień była chyba najbardziej rzucającym się w oczy elementem jej wizerunku. W dodatku ogromne okulary przeciwsłoneczne, które zasłaniały prawie połowę nieznacznie pociągłej, szczupłej twarzy, nadawały jej nieco groteskowego wyglądu.
Dopiero, gdy nieznajoma zatrzymała się kilka kroków przed Marlene, panna Harrison mogła bliżej przyjrzeć się torbom, które tajemnicza kobieta miała przy sobie. Obie zostały wykonane z czarnej, matowej skóry. Po chwili Marlene dostrzegła również wytłoczenia, którymi została pokryta skóra — jej brwi uniosły się nieznacznie, kiedy rozpoznała naniesione na materiał logo Louis Vuitton.
— Mieszka pani tutaj? — spytała nieznajoma z ciepłym uśmiechem, odwracając tym samym uwagę towarzyszki od swoich kosztownych dodatków.
— Tak — odparła Marlene ostrożnie, nie wiedząc, czy to właśnie powinna była powiedzieć.
— Świetnie! — Jej rozmówczyni niemal podskoczyła z radości. — A wie może pani, gdzie mieszka — tu przerwała na chwilę, sięgając wolną dłonią do kieszeni płaszcza; chwilę potem wyciągnęła z niej nieco już wymiętą karteczkę i odczytała zapisaną na niej informację: — pan Jefferson? — Kobieta spojrzała z nadzieją na towarzyszącą jej osobę. Widząc wahanie na jej twarzy, zwątpiła jednak nieco. — Skipper Jefferson — powtórzyła, jakby bała się, że pytana nie skojarzyła, o kogo jej dokładnie chodziło.
— Myślę, że wiem — odrzekła w końcu Marlene, wciąż z pewną dozą dystansu.
— A mogłabyś mnie do niego zaprowadzić? — Nieznajoma uśmiechnęła się ciepło i z pewnością szczerze.
Marlene doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo jej przyjaciel nie lubił gości, a już zwłaszcza tych niespodziewanych. Każdy z nich — jego zdaniem — mógł być intruzem, chcącym wykraść jego oddziałowi cenne informacje. Tym bardziej zaniepokoił ją obcy akcent pytającej o niego kobiety, w którym dopiero po jakimś czasie rozpoznała wymowę charakterystyczną dla mieszkańców Wysp Brytyjskich. Pozostawało więc pytanie, co ta ubrana w drogie, markowe ubrania i dodatki Brytyjka chciała od jej przyjaciela?
Mimo wciąż jeszcze dręczących ją wątpliwości, Marlene wpuściła nieznajomą do wnętrza apartamentowca. Ta w odpowiedzi uśmiechnęła się z wdzięcznością, jakby nieco rozwiewając podejrzenia panny Harrison. Z drugiej jednak strony mogła tylko grać, chcąc wzbudzić w niej zaufanie. Dziewczyna nie wiedziała, która z tych opcji była bliższa prawdy, nie zaprzątając sobie jednak dalej tym głowy — miała w zwyczaju w miarę możliwości ufać każdemu — prędko dołączyła do czekającej na nią towarzyszki. Kobiety ruszyły razem w stronę mieszczących się w głębi hallu wind. Niestety, ktoś przed nimi również chciał dostać się na wyższe piętra i zmuszone były przeczekać kilka chwil, nim rozsunęły się przed nimi drzwi prowadzące do wnętrza kabiny. W tym czasie Brytyjka — po uprzednim zdjęciu z nosa ogromnych okularów, schowaniu ich do torby i wyjęciu z niej chwilę potem wysadzanego kryształkami Swarovskiego telefonu — nie omieszkała nawiązać pogawędki.
— Coś pięknego jest w tym mieście, prawda? — stwierdziła, spoglądając na Marlene, która z niecierpliwością wpatrywała się w wyświetlacz wskazujący aktualne położenie windy. — Ta różnorodność pod tyloma względami: religijnymi, kulturowymi, rasowymi… — Kobieta kontynuowała z wyraźnym entuzjazmem swoją wypowiedź, jej towarzyszka nie zwracała na nią jednak dłużej uwagi. Prawdę mówiąc, nie miała teraz ochoty na takie pogawędki. Marzyła tylko o tym, by wreszcie rozłożyć się na miękkiej kanapie z książką w dłoni i w akompaniamencie melodyjnych dźwięków stojącego nieopodal radia pogrążyć się w fascynującej lekturze. Tymczasem nieznajoma, zerkając coraz na ekran trzymanego w ręku telefonu, rozprawiała w najlepsze o tym, jak bardzo Nowy Jork przypadł jej do gustu. Właściwie cała podróż na dwudzieste piętro upłynęła na rozmowie — cóż, w zasadzie monologu, który z każdą chwilą stawał się dla Marlene coraz bardziej męczący. Miała już dość tego piskliwego głosu, nieustannie rozbrzmiewającego w niewielkiej kabinie i opiewającego nie zawsze mającą wiele wspólnego z rzeczywistością wspaniałość Miasta, Które Nigdy Nie Śpi.
Jej ulga była więc wręcz niewypowiedziana, gdy wreszcie ujrzała przed sobą tak dobrze znany jej korytarz. W dodatku jej towarzyszka raczyła wreszcie zamilknąć, pochłonięta najwyraźniej baczną obserwacją ciągnącego się na kilkanaście metrów pomieszczenia. Marlene tymczasem ruszyła odruchowo w stronę drzwi ozdobionych tabliczką z jej nazwiskiem, które prowadziły do uwielbianego przez nią mieszkania. Po chwili jednak oprzytomniała, że najpierw powinna zaprowadzić nieznajomą do przyjaciela.
Przez moment zastanawiała się nad tym, czy nie wskazać jej po prostu drzwi, za którymi znajdował się należący do niego apartament, ale ciekawość powodu, dla którego ta kobieta chciała się z nim zobaczyć, przezwyciężyła. Dziewczyna zwróciła się więc do swojej towarzyszki, wciąż jeszcze pozostającej w pobliżu windy i zdobyła się na nieco wymuszony uśmiech, zwracając tym samym na siebie uwagę kobiety.
— Ach, gdzież moje maniery — oświadczyła nagle nieznajoma po wcześniejszym schowaniu telefonu do torebki, zaczynając zbliżać się w kierunku Marlene. — Jestem Helen — przedstawiła się natychmiast po odstawieniu większej torby na podłogę, wyciągając dłoń w stronę nieco zaskoczonej rozmówczyni.
— Marlene — odparła dziewczyna mechanicznie, odwzajemniając niedbale uścisk.
W tym momencie po raz pierwszy miała szansę zetknąć się ze szczupłą dłonią zagadkowej kobiety. Jej chwyt wydał jej się dużo pewniejszy i silniejszy, niż można by się tego spodziewać.
— To… Gdzie mieszka pan Jefferson? — spytała po chwili Helen, podnosząc z ziemi odłożoną wcześniej torbę.
Marlene wskazała odpowiednie drzwi, momentalnie ruszając w ich stronę. Jakie czekało ją zdziwienie, kiedy po kontrolnym naciśnięciu klamki nie natrafiła na żaden opór — niemal zawsze drzwi do bazy jej przyjaciół pozostawały zamknięte, więc odmienny stan rzeczy mógł budzić pewien niepokój, choć z drugiej strony sugerował, że ktoś najprawdopodobniej przebywał we wnętrzu apartamentu. Kobieta otworzyła zatem szerzej drzwi i zdecydowanym krokiem przekroczyła ich próg, nakazując towarzyszce, by podążała za nią. Takie zachowanie na pierwszy rzut oka mogło się wydać nie na miejscu, jednak Marlene przez wzgląd na to, że często tu gościła, czuła się w bazie przyjaciół wyjątkowo swobodnie.
Los chciał, że kobiety weszły do salonu akurat w momencie, gdy wszyscy czterej członkowie zgromadzeni w pomieszczeniu prowadzili jakąś ożywioną dyskusję. Marlene bez nawet odrobiny wahania była w stanie stwierdzić, że rozmowa dotyczyła jakiś spraw związanych z ich pracą. Nie chciała zbyt wiele usłyszeć, więc postanowiła spróbować szybko jakoś oznajmić swoją obecność.
— Coś wymyślimy, tymczasem… — Skipper urwał, zauważywszy stojącą jeszcze w korytarzu przyjaciółkę.
— Cześć! — odparła dziewczyna, zwracając na siebie uwagę pozostałych członków oddziału.
Nim jednak zdążyli oni odwzajemnić jej powitanie, zza jej pleców wyłoniła się Helen. Mężczyźni wyglądali na mocno zdziwionych jej obecnością.
— Ach tak, macie gościa — oświadczyła Marlene, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. — A konkretniej, to wasz szef ma gościa. — Dziewczyna zerknęła znacząco w stronę zaskoczonego i już zapewne nabierającego różnorakich podejrzeń Skippera. Dwójka przyjaciół wymieniła kilka spojrzeń, aż wreszcie mężczyzna zwrócił się do nowoprzybyłej:
— A mogę wiedzieć, z kim mam do czynienia? — spytał ostrożnie i w miarę możliwości najłagodniej, jak tylko mógł, nie chcąc, by kobieta dostrzegła jego podejrzliwość.
— Jestem Helen — powtórzyła słowa wypowiedziane przed kilkoma chwilami na korytarzu; jej twarz natychmiast rozświetlił szeroki, przyjacielski uśmiech. — Helen Rogers. Ale możecie mi mówić po prostu Hen* — dodała natychmiast, spoglądając na resztę wciąż przyglądających się jej mężczyzn.
Frank, który dotąd tylko obserwował krótką wymianę zdań, uśmiechnął się ciepło w odpowiedzi i natychmiast zbliżył się nieco w stronę kobiety. — Bardzo mi miło cię poznać — zapewnił pogodnym tonem. — Jestem Frank — kontynuował — a to moi przyjaciele — Rico i Kowalski — dodał, wskazując na dwójkę towarzyszy, którzy — każdy na swój sposób — przywitali się z gościem.
Tymczasem Marlene przyglądała się badawczo Skipperowi, który natychmiast po zasłyszeniu godności swojego gościa znacznie się rozluźnił. Dziewczyna uniosła jedną z ciemnych brwi. Czyli jej przypuszczenia, jakoby Helen stanowiła nieproszonego gościa, mijały się najwyraźniej z prawdą. Mężczyzna, widząc pytający wzrok przyjaciółki, westchnął cicho.
Zbliżył się do niej szybkim krokiem tak, by pozostałym trudniej było usłyszeć jego słowa. — Przepraszam, ale to sprawy służbowe i nie chciałbym, żebyś się w nie mieszała — oznajmił stanowczym tonem, dając jej tym samym do zrozumienia, że powinna opuścić bazę.
— Jasne — bąknęła Marlene, krzyżując ręce na piersiach i zerkając gdzieś w bok. W sumie nie mogła spodziewać się po nim innej reakcji. Skipper był paranoikiem, co do tego każdy by się z nią zgodził. Nawet ją, choć należała do jego najbliższych przyjaciół, skrycie podejrzewał o szpiegowanie jego oddziału. Co prawda nie przyznawał się do tego, ale ona i tak wiedziała swoje. — To ja będę już lecieć — odparła tym razem dużo głośniej, przerywając mającą miejsce wymianę zdań i ściągając na siebie uwagę wszystkich obecnych w pomieszczeniu.
Dziewczyna odwróciła się i szybkim krokiem przemierzyła korytarz. — A, i pamiętajcie, że zaprosiłam was na dzisiaj na obiad — dodała jeszcze na odchodnym, nim zdążyła zniknąć na za drzwiami.
— Bardzo miła z niej osoba — stwierdziła Hen, jakby nie dostrzegając irytacji, jaką odczuwała w jej towarzystwie Marlene. — To wasza przyjaciółka, tak? — Przypominało to bardziej stwierdzenie niż pytanie. — Wiedziałam. — Jej twarz rozjaśnił wyraz satysfakcji, gdy dostrzegła reakcję zdziwionych towarzyszy.
Frank zmarszczył tymczasem brwi. — Tak w ogóle co cię do nas sprowadza, Hen? — spytał zaciekawiony, wpatrując się niepewnie w nadzwyczaj spokojnego szefa.
Nim jednak kobieta zdążyła otworzyć usta, Skipper odpowiedział Szeregowemu: — Panna Rogers jest z brytyjskiego wywiadu. Mam za zadanie zapewnić jej bezpieczny powrót do Londynu — wyjaśnił pokrótce, wolnym krokiem ruszając z powrotem w stronę okna.
Frank, usłyszawszy wypowiedź szefa, jakby się ożywił, a na jego twarzy pojawiła się niezrozumiała dla nikogo oprócz niego ulga. Helen tymczasem spojrzała na dowódcę zdziwiona i nieco zaniepokojona zarazem. Nie sądziła najwyraźniej, by wszyscy członkowie oddziału powinni zostać tak szybko wtajemniczeni w szczegóły zadania powierzonego ich szefowi.
— Spokojnie — tym razem Skipper zwracał się do niej. — Jeśli miałbym zamiar udać się do Anglii, oni i tak pojechaliby tam ze mną. — Mężczyzna zamilkł, nawet nie spoglądając w stronę swojego gościa. Nie zanosiło się na to, by chciał kontynuować swoją wypowiedź, więc reszta obecnych w pomieszczeniu wróciła do przerwanej wcześniej rozmowy.
Skipper tymczasem wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w widoczny za oknem Central Park. Mimo dość zaskakującego — bo wcześniejszego, niż się spodziewał — pojawienia się w bazie Helen, wciąż jeszcze wracał myślami do zasłyszanej niedawno informacji o morderstwie Mii Anderson. Niepokoiło go ono nie tylko ze względu na fakt, że pomagała im w misji skierowanej przeciwko jego wrogowi — kobieta była bowiem zamieszana w pewną dość kontrowersyjną operację, w której uczestniczyli również dwaj z członków oddziału — on oraz Rico. Dlatego też Skipper zaczął snuć podejrzenia, że usunięto ją właśnie z powodu tego dla wielu niewygodnego szczegółu. Nie miał jednak szans dokładniej tego przeanalizować, ponieważ stanął przed nim Kowalski z wyraźnie widocznym na twarzy niezadowoleniem.
— Kiedy szef planuje wyjeżdżać? — zapytał mimo wszystko obojętnym tonem.
— W poniedziałek. — Skipper, wyrwany z zamyślenia, zerknął w stronę Helen, która nadal rozmawiała z Frankiem i coraz zezowała w kierunku przysłuchującemu się im Rico, śmiejąc się przy tym serdecznie.
Kowalski, zauważywszy wzrok szefa, odchrząknął znacząco, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. — A na jak długo? — dopytywał, tym razem już z pewnym zniecierpliwieniem.
Skipper obdarzył go nieco zdziwionym spojrzeniem, marszcząc przy tym brwi. Nie rozumiał, czemu oddziałowemu strategowi aż tak zależało na informacjach na temat wyjazdu, skoro i tak pozostały do niego jeszcze cztery dni.
— Zostaniemy tam przez tydzień — odparł ostrożnie niższy mężczyzna.
— Przez tydzień? — Oczy naukowca stały się nagle dużo większe. — Ale pracuję właśnie nad nowym, genialnym wynalazkiem, a tam nie będę mieć dostępu do odpowiedniego sprzętu! — zakrzyknął z niekrytym rozczarowaniem i pretensją w głosie.
— Przeżyjesz — stwierdził lekceważąco szef, przewróciwszy wcześniej oczami. — Dosyć zresztą już tych genialnych wynalazków zbudowałeś, a żaden z nich się długo nie ostał — dodał nieco zgryźliwie, uśmiechając się kwaśno.
— Ale… — Kowalski chciał najpewniej dodać coś na swoją obronę, lecz Skipper okazał się szybszy.
— Dajcie spokój, S…
— Szefie! — warknął natychmiast strateg, nie pozwalając przełożonemu dokończyć.
Ten spojrzał na podwładnego z lekką irytacją, nie rozumiejąc jego gwałtownej reakcji. — Czemu się tak od razu rzucasz? To tylko imię!
— Imię, którego nienawidzę — mruknął naukowiec, patrząc z wyrzutem na szefa.
Skipper ponownie przewrócił oczami. Czasami zachowanie Kowalskiego drażniło go do tego stopnia, że ledwo powstrzymywał się przed trzaśnięciem go w twarz. Raczej do tego nie dochodziło, choć czasami zdarzały się sytuacje, kiedy trzeba było w dość gwałtowny sposób przywołać naukowca do porządku.
— To nie do mnie należała decyzja — bronił się, powracając do tematu wyjazdu. — Dowództwo stwierdziło, że skoro już mamy jechać do Londynu, to załatwimy dla nich jeszcze kilka spraw. I wierz mi, ten cały wyjazd też mi nie pasuje — dodał, zaś na jego twarzy ponownie pojawił się kwaśny uśmiech.
— Ma coś szef do Londyńczyków? — zapytał zaciekawiony Szeregowy, który od kilku chwil przysłuchiwał się wymianie zdań.
Skipper spojrzał w kierunku Hen, która właśnie wyłoniła się z korytarza i z niezwykłym zapałem zaczęła rozglądać się po bazie, jakby stanowiła ona jakiś niespotykany obiekt badań. Kobieta zdążyła już ustawić swoje bagaże pod ścianą i zdjąć z siebie płaszcz oraz chustę, które pozostawiła zawieszone na wieszaku stojącym tuż obok drzwi. Sprawiała wrażenie osoby bardzo przyjaznej i niebudzącej żadnych podejrzeń, coś jednak przykuwało w niej uwagę, psując nieco ten niewinny wizerunek — ona wszystko dookoła siebie tak szalenie uważnie obserwowała…
— Niby nie…

Londyn, 15 marca 2012 roku
Chrzęst żwiru niósł się wraz z chłodnym wiatrem między licznymi źdźbłami pożółkłych traw. Z łatwością można było między nimi dostrzec przecinającą nieużytki drogę, po której z niezbyt imponującą prędkością poruszało się czarne auto. Określenie marki sunącego w oddali pojazdu nie należało do najłatwiejszych, jednak jego smukła, opływowa sylwetka i jasne, metaliczne lśnienie srebrnawych wykończeń sugerowały, że z pewnością nie był to tani nabytek. Tylko dlaczego ktoś, kogo było stać na taki samochód, zechciał się zapuszczać na niegdyś przemysłowe, a teraz niemal kompletnie opuszczone peryferia Londynu?
Auto powoli zbliżało się do wyłaniającego się spomiędzy zarośli budynku, w czasach swej świetności będącego całkiem pokaźnych rozmiarów fabryką. Teraz jednak cegły, z których została wymurowana, poszarzały i z czasem zaczęły pękać. We framugach licznych okien pozostały jedynie ostre, przydymione odłamki szkła, będące skromnymi pozostałościami po dawnych szybach. Pokrycie dachu, niezbyt dobrze widoczne z ziemi, wyglądało na niewymieniane może nawet od momentu wzniesienia fabryki. Wyłączny dowód na to, że budynek ten wciąż jeszcze był użytkowany, stanowiły duże, połyskujące srebrzyście drzwi z falistej blachy prowadzące do najpewniej zrujnowanego wnętrza.
Po chwili odgłos chrzęszczącego żwiru ucichł. Z Jaguara wysiadła dwójka młodych, pozornie zwyczajnych ludzi. Kobieta, znacznie niższa od towarzyszącego jej mężczyzny, ubrana była w zwężające się ku dołowi, ciemne dżinsy i jasną, bawełnianą bluzkę. Poły jej beżowego prochowca falowały na wietrze, dodatkowo podskakując podczas każdego kolejnego kroku. Towarzysz kobiety również miał na sobie dżinsy oraz turkusowy T–shirt z nadrukowanym na nim kreskówkowym wizerunkiem dziobaka, na który narzucił czarną, skórzaną kurtkę.
— To jaką ustalamy wersję? — Eve spojrzała na niego pytająco.
— Mówimy po prostu, że zgodnie z doniesieniami od informatora wiadomość już dotarła do adresata — odparł Parker nieco znudzonym głosem, wzruszając lekko ramionami. — Ale bez komentarzy. — Momentalnie skierował wzrok na towarzyszkę, próbując ją skarcić za kąśliwe uwagi pod adresem ich nowego przełożonego, którymi podzieliła się z nim w czasie jazdy.
Z początku w odpowiedzi usłyszał jedynie głośne, ostentacyjne westchnięcie. Trochę już zaczęło go irytować to, jak niedojrzale zachowywała się często jego współpracowniczka — niczym naburmuszona nastolatka nie potrafiła pogodzić się z faktem, że od kilku tygodni miała nowego szefa. W dodatku działał on w sposób kompletnie dla niej niepojęty, tracąc czas na — jej zdaniem — zupełnie niepotrzebne działania.
— Wiesz przecież, że mam rację — powiedziała z naciskiem, spoglądając gdzieś w dal. — Że…
— Koniec tematu — uciął stanowczo. — To twój szef i powinnaś uszanować jego decyzje.
— Nawet, jeśli są zwyczajnie głupie? — zapytała wyzywająco. — Nawet, jeśli mogą zagrozić powodzeniu zadania? — Kobieta wpatrzyła się w niego pytająco i lekko prowokująco zarazem.
— Przesadzasz już, Eve. — Zgromił ją wzrokiem, dając tym samym do zrozumienia, że uważał temat za zamknięty.
— Daj spokój, Ed — burknęła, przewracając oczami.
— Edwin, jak już — wycedził mężczyzna, chowając ręce do kieszeni spodni i odwracając wzrok.
Eve zmarszczyła brwi, nie przestając lustrować swojego towarzysza. Od jakiegoś czasu zachowywał się dość… niecodziennie. Jakby to nie był on, lecz ktoś zupełnie inny, obcy — zarówno pod względem zachowania, jak i nastawienia do świata.
— Coś… coś ty taki spięty? — wykrztusiła w końcu nieco oskarżycielskim tonem.
Parker milczał jednak, jakby kompletnie zignorował pytanie swojej współpracowniczki. Zaczął z wolna przyspieszać kroku, sprawiając wrażenie, że próbuje uciec przed pytającym spojrzeniem Eve. Dwójka ludzi prędko dotarła do bramy wykonanej z blachy. Edwin wyciągnął rękę i chwycił za klamkę. Drzwi ustąpiły natychmiast pod jego naciskiem, ukazując tonące w lekkim półmroku wnętrze budynku.
— Nawet nie zamyka na klucz — mruknęła Eve z przyganą, wyraźnie tym faktem zdegustowana.
Parker przewrócił oczami i bezzwłocznie spojrzał wymownie na coś, co znajdowało się ponad ich głowami. Kobieta, śledząc jego wzrok, dostrzegła niewielkich rozmiarów kamerę, sprytnie ukrytą przed wzrokiem postronnych.
— I monitoring ma niby wystarczyć? — Jego wspólniczka spojrzała na niego zdziwiona.
Edwin westchnął tylko, będąc już coraz bardziej zniecierpliwionym. — Jak ma tam prawdziwy arsenał, to wystarczy — dodał po chwili, wkraczając do wnętrza starej fabryki.
Eve powiodła za nim niepewnie wzrokiem. Jakoś budynek, który się przed nią wznosił, nie wzbudzał w niej zaufania. Coś w tych niszczejących, ceglanych murach było niepokojącego, jakby krzyczało, żeby trzymać się od tego obiektu z daleka. W końcu jednak, po chwili wahania, przekroczyła próg kryjówki swojego nowego szefa. Od razu uderzył ją niezbyt subtelny zapach stęchlizny, który utrzymywał się w budynku, a którego ze względu na sporą ilość pobitych okien raczej nie powinno być. Kobieta skrzywiła się nieco — nienawidziła, jak którykolwiek z jej współpracowników lub kontrahentów zajmował jakąś starą — spójrzmy prawdzie w oczy — ruderę, co niestety miało miejsce dość często. Mimo tego ruszyła posłusznie za swoim towarzyszem.
Znajdowali się w dość sporej hali, która generalnie świeciła pustką. Tylko w kilku miejscach na betonowej posadzce leżały sterty gruzu i innych śmieci, które albo miały stanowić kryjówkę dla czegoś zupełnie innego, albo po prostu zostały tu pozostawione. Ściany tego całkiem dużego pomieszczenia nie były w zbyt dobrym stanie — w wielu miejscach kruszył się i odpryskiwał stary tynk, gdzieniegdzie brakowało nawet pojedynczych cegieł. Całość dopełniały popękana, wylana z betonu posadzka i zrujnowane poszycie dachu, tworząc dość nędzny obraz wnętrza starego budynku.
— Witam w moich skromnych progach! — Męski głos, dochodzący z bliżej nieokreślonego miejsca, poniósł się echem wśród ceglanych ścian.
— No, progi to ty masz rzeczywiście bardzo skromne. — Eve skrzyżowała ręce na piersi, kpiącym spojrzeniem omiatając wnętrze starej fabryki.
Mężczyzna, który wyrósł tuż przed nimi jakby spod ziemi, zmrużył lekko oczy, udając jednak, że nie usłyszał tego ironicznego komentarza. Szybkim krokiem zbliżył się do gości. Jego twarz rozświetlał szeroki uśmiech, choć bardziej uważny obserwator dostrzegłby, że z pewnością nie był on do końca szczery.
— Mam nadzieję, że macie dla mnie dobre wieści — odparł Jasper bez nawet cienia entuzjazmu, co zupełnie kłóciło się z radosnym wyrazem jego twarzy.
— Z pewnością — potwierdził Edwin, podając dłoń swojemu świeżo upieczonemu szefowi i uśmiechając się do niego nieznacznie.
— Czyżby wszystko szło zgodnie z planem? — Blowhole’a wyraźnie ucieszyło stwierdzenie towarzysza, choć nie dał do końca tego po sobie poznać.
— Wedle zapewnień informatora, wiadomość dotarła już do celu — stwierdziła Eve nonszalancko, gwałtownie wcinając się do rozmowy.
— To świetnie. — Jasper niechętnie zerknął w stronę kobiety, wyczuwając najwyraźniej w jej tonie pewną zgryźliwość. — Cóż, nie zwykłem rozstrzygać tu moich spraw służbowych… — zaczął, jednak nie dane mu było dokończyć.
— Na szczęście — Eve wcięła się zaraz po tym, jak Blowhole skończył wypowiadać ostatnią sylabę. — Już myślałam, że będziemy tak tu kwitnąć. — Jasper prędko obdarzył ją zaskoczonym i nieco zniesmaczonym spojrzeniem.
Eve w odpowiedzi na jego reakcję uśmiechnęła się kwaśno. Mężczyzna, widząc jej wyraz twarzy, zaczął się spodziewać, że kobieta lada moment wystawi mu język, czego mimo wszystko nie zrobiła. Jasper stwierdził, że musiała najwyraźniej uznać to za niestosowne i zbyt jednak dziecinne jak na wymianę zdań między przełożonym a podwładną. Ogólnie jej postawa zaczynała go już irytować — nie podobała mu się ta jej nonszalancja i to, jak arogancko przerwała jego wypowiedź, zupełnie jak… jak on miał w zwyczaju to robić.
Nie minął moment, gdy doktor błyskawicznie odwrócił od niej wzrok, uprzytomniając sobie, że najpewniej wpatruje się w nią już zdecydowanie zbyt długo. Wodząc wzrokiem po widocznej w oddali ścianie, próbował szybko zebrać myśli po tym, jak został gwałtownie wyrwany z kontekstu. Dopiero po dłuższej chwili w jego umyśle pojawiły się słowa, które zamierzał wypowiedzieć.
— Zapraszam was do mojego loftu! — oświadczył niemalże oficjalnym tonem, tak jakby był agentem nieruchomości chcącym sprzedać dwójce potencjalnych nabywców wspaniałe mieszkanie.
— Loftu? — spytała sceptycznie Eve, nieprzekonana jego zachowaniem.
Jasper jednak odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie, kompletnie ignorując jej wypowiedź. Kobieta, wyraźnie tym faktem niezadowolona, fuknęła pod nosem kilka słów, których jej towarzysze nie zdołali albo zwyczajnie nie chcieli usłyszeć. W końcu posłusznie podążyła w ślad za mężczyznami, którzy kierowali się w stronę metalowych, prostych schodów, przylegających do jedynej pozbawionej okien ściany. Eve dopiero teraz je dostrzegła; podobnie jak cały budynek nie wzbudziły w niej zaufania, stąd zaczęła się obawiać, że ów „loft” nie wyglądał tak wspaniale, jak Jasper zdawał się sądzić.
Jej nieufność wzrosła zresztą, gdy przyszło jej stanąć u podstawy wąskich schodków, wykonanych głównie z miejscami już podziurawionej metalowej siatki. Uniosła głowę, zerkając krytycznie w stronę swoich towarzyszy, którzy zdążyli już niemal dojść do niewielkich rozmiarów platformy wieńczącej wątpliwej jakości schody. Wyglądała ona zresztą równie nieciekawie, została bowiem wykonana z kilku skręconych i wzmocnionych metalowymi kątownikami kawałków grubszej blachy.
Kobieta przełknęła ślinę i ostrożnie postawiła pierwszy krok. Siatka jakby odkształciła się nieco pod wpływem jej ciężaru, Eve postanowiła jednak zignorować ten fakt. Wbiła spojrzenie w sufit ponad nią i powoli wspinała się coraz wyżej, trzymając się przy tym kurczowo poręczy, a raczej kawałka aluminiowej rurki, który miał w jakimś stopniu ją zastępować. Wędrówka na platformę nie sprawiała kobiecie ani trochę przyjemności, co z łatwością można było dostrzec na jej stężałej twarzy.
Jasper otworzył tymczasem drzwi, które wychodziły na platformę, i wpuścił Parkera do długiego, ciemnego pomieszczenia, wyłaniającego się zza ciemnobrązowego, metolowego skrzydła. Po tym, jak jego towarzysz przekroczył próg, doktor zerknął w stronę wciąż jeszcze wspinającej się po schodach kobiety. Widząc jej nieobecny wzrok i napięte mięśnie, zbliżył się w stronę najwyższego stopnia. Chciał jakoś pomóc swojej podwładnej, nie wiedział jednak za bardzo, jak.
— Wszystko w porządku? — zapytał ostrożnie, nie chcąc sprawić wrażenia za nadto zmartwionego.
— Jak najlepszym. — Kobieta wbiła w niego zirytowane spojrzenie; wypowiedziane przed momentem stwierdzenie właściwie wysyczała. — Nienawidzę takich schodów — mruknęła ciszej i jakby łagodniej, szybko spoglądając gdzieś w bok.
Blowhole nie miał pojęcia, jak powinien zareagować na jej wyznanie. Stał więc dalej u szczytu schodów, opierając się o barierkę i przyglądając zbliżającej się kobiecie. Widząc tę chwilę słabości, którą zapewne miała sobie za złe, nie potrafił dalej patrzeć na nią tylko jak na nie do końca dojrzałą i stale kontestującą blondynkę. Coś w niej było, co Eve starała się ukryć. Coś, co definiowało to, kim tak naprawdę była.
Kobieta — ku swojej niezmiernej uldze — dotarła już prawie do platformy, jej towarzysz wciąż jednak stał u szczytu schodów, blokując jej przejście. Odchrząknęła znacząco, dalej czując na sobie wzrok Jaspera. Nietrudno jej było zgadnąć, że doktor najwyraźniej doszczętnie pogrążył się we własnych myślach. Kręcąc głową z rezygnacją, pokonała ostatni stopień. Znalazła się naprzeciw Blowhole’a; dzieliło ich najwyżej dwadzieścia centymetrów. Kobieta okazała się zbyt niska, by mogła spojrzeć mu w oczy, jednak sama jej bliskość prędko stała się dla doktora na tyle kłopotliwa, by natychmiast ustąpił jej miejsca. Eve od razu go wyminęła i, nawet nie odwracając się w jego stronę, podążyła w kierunku drzwi prowadzących do — jak to ujął jej szef — loftu.
Jasper powiódł za nią wzrokiem, przyglądając się, jak przekracza próg kilkumetrowej długości korytarza, na którego końcu znajdowały się kolejne, tym razem jednak wykonane z drewna, szare drzwi. Prowadziły one do sporej wielkości prostokątnego pomieszczenia, będącego najpewniej główną częścią lokum zajmowanego przez doktora Blowhole’a. Ścianę znajdującą się naprzeciw wejścia w większości stanowiło wysokie i ciągnące się przez niemal całą jej długość okno, z którego rozpościerał się widok na porośnięte wysoką trawą tereny poprzemysłowe i majaczącą w oddali Tamizę. Jego obecność sprawiała, że pokój nie musiał być w ciągu dnia oświetlany dodatkowo sztucznym światłem.
Mimo skromnego umeblowania wygląd pomieszczenia nie zdawał się być zbyt surowy. Podłoga została wyłożona ciemnymi panelami, które lekko pobłyskiwały. Po obu stronach drzwi ustawiono długie, jasne kanapy, tuż za którymi znajdowały się dodatkowe pary drzwi, prowadzące najpewniej do pozostałych pomieszczeń loftu. Wzdłuż krótszych ścian stały potężne regały, uginające się pod ciężarem niezliczonej ilości różnej wielkości książek oraz wypełnionych po brzegi teczek.
— Jutro jedziemy do Kopenhagi — zaczął Jasper, przekraczając próg pomieszczenia. — We dwójkę — dodał jeszcze, zerkając w stronę Parkera.
Szybkim krokiem wyminął podwładnych i skierował się w stronę najbardziej przykuwającego uwagę, całkiem sporego biurka, stojącego pod oknem. Obszedłszy je, Jasper odsunął krzesło, które, sunąc po betonowej podłodze, zawyło niemiłosiernie, i opadł na nie. Gdy podnosił głowę, poczuł na sobie czyjeś zdziwione spojrzenie.
— Jak to we dwójkę? Czy to znaczy, że ja… ja nie jadę? — To Eve wbiła parę zaskoczonych piwnych oczu w sylwetkę swojego nowego przełożonego.
— Ktoś z nas musi zostać na Wyspach i informować pozostałych o postępach, a ty masz ku temu najlepsze kwalifikacje — wyjaśnił spokojnie i przekonująco, nie zaszczycając jej nawet przelotnym spojrzeniem i dalej przeglądał jakieś porozrzucane na blacie biurka papiery.
Kobieta dłuższą chwilę wpatrywała się w Blowhole’a zupełnie osłupiała, jakby nie zrozumiawszy jeszcze przekazanej jej przed momentem informacji. W jej głowie zapanował mętlik — nie miała pojęcia, czy powinna się z tego cieszyć, czy wręcz przeciwnie. Przecież w ten sposób była odsuwana na bok! I to właśnie ta myśl najpewniej tak ją rozwścieczyła.
— Phi, jakie kwalifikacje? — Na jej twarzy momentalnie zaczął malować się wręcz nienaturalny gniew. — Wy po prostu nie chcecie, żebym z wami współpracowała! — warknęła oskarżycielsko, łypiąc w ich stronę z furią. — Próbujecie się mnie pozbyć, wykluczyć z zespołu — stwierdziła po chwili, już nieco spokojniejsza. — Skoro tak, to żegnam.
Nie dając szansy swoim towarzyszom na reakcję, w mgnieniu oka odwróciła się na pięcie i z głośnym trzaskiem uderzających o framugę drzwi opuściła pomieszczenie. Szybkim krokiem pokonała platformę i, jakby zapominając o wcześniejszych obawach, w przypływie złości sfrunęła po niszczejących schodach. Gdy jej stopy wreszcie dotknęły betonowej posadzki, będącej już pewnym gruntem, kobieta, zaciskając mocno pięści, ruszyła prędko w stronę drzwi z falistej blachy. Powiedzieć, że była wściekła, zdecydowanie nie wystarczało. Jej ciałem po prostu miotała furia.
— Co on sobie wyobraża?! — mruknęła do siebie znacznie podniesionym głosem. — Jest po prostu niemożliwy! Boże, czemu ona w ogóle wpadła na pomysł zatrudniania akurat go?! — Eve coraz bardziej zbliżała się do wyjścia. — Cholerny palant! — wrzasnęła, odwracając się nieznacznie i spoglądając na coraz mniejsze schody.
Nie był to bynajmniej koniec jej złorzeczeń, reszta wyzwisk skierowanych pod adresem Jaspera zniknęła jednak za zatrzaskiwanymi z impetem drzwiami. Po kilku sekundach w opuszczonej fabryce na powrót zapanowała głucha cisza, która teraz zdawała się być nad wyraz spokojna.

Parker niemal natychmiast zaczął przyglądać się twarzy Jaspera, szukając na niej jakichkolwiek wskazówek, które pomogłyby mu zrozumieć decyzję szefa. Był szczerze zaskoczony zachowaniem Eve, choć musiał przyznać, że w pewnym stopniu ją rozumiał. Jednak przyczyny, dla których powinna zostać w Londynie, w dalszym ciągu pozostawały dla niego niejasne. Blowhole tymczasem nie pozwolił sobie na jakąkolwiek reakcję emocjonalną na humory swojej podwładnej, wciąż zachowując kamienny wyraz twarzy.
— Spokojnie, na pewno wróci — odparł doktor ze stoickim spokojem, przerywając w końcu milczenie, które na dłuższą chwilę zapanowało w pomieszczeniu.
— Ale… Czemu? — Parker zerknął wciąż zdziwiony i lekko zaniepokojony w stronę drzwi, za którymi przed momentem zniknęła jego współpracowniczka.
Jego pytanie zawisło w powietrzu, przez moment pozostając bez odpowiedzi. Edwin odniósł wrażenie, że Jasper nie do końca chce się przed nim przyznać do powodu, dla którego Eve nie mogła pojechać z nimi. Doktor westchnął w końcu ciężko, najwyraźniej już zmęczony pytającym wzrokiem Parkera.
— Zostaje tutaj, bo jeszcze by mi zastrzeliła przesłuchiwaną, a tego chciałbym uniknąć — wyjaśnił Blowhole chłodnym, choć dość cichym głosem.
— Zaraz, zaraz — zastrzeliłaby przesłuchiwaną? — Edwin zmarszczył brwi, nadal najpewniej nie zrozumiawszy, o co doktorowi chodziło.
Jasper po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzał w stronę towarzysza. Uważnie zlustrował jego postać, jakby wciąż nie wiedząc, czy może mu zdradzić nieco więcej szczegółów. Koniec końców powrócił jednak do przeglądania trzymanych w dłoniach dokumentów.
— To długa historia — skwitował krótko, uśmiechając się przy tym gorzko.

Jasne włosy opierającej się o czarny pojazd kobiety coraz poruszały się pod wpływem lekkich powiewów wiatru. Jej twarz zdawała się nie wyrażać żadnych emocji, mimo tego nadal dało się dostrzec nieznaczny grymas, który wykrzywiał jej usta. Jej umysł wciąż jeszcze absorbowały myśli związane z Jasperem. Choć Eve zdołała się już nieco uspokoić, w dalszym ciągu co jakiś czas znajdowała dodatkowe niewybredne określenia, które mogłaby mu przypisać.
Gdyby tego było mało, Edwin od dłuższego czasu przebywał we wnętrzu opuszczonej fabryki i nie zanosiło się na to, by miał ją szybko opuścić. Kobieta zaczynała się już coraz bardziej niecierpliwić — powoli układała nawet w głowie plan zakładający powrót do budynku i wyciągnięcie z niego siłą swojego współpracownika. Na szczęście nie była zmuszona wprowadzać go w życie.
Drzwi z blachy falistej zawyły donośnie i z wnętrza budynku wyłoniła się sylwetka Parkera. Mężczyzna szybkim krokiem ruszył w kierunku samochodu. Dostrzegając po drodze zniecierpliwienie, z jakim przyglądała się mu oczekująca go towarzyszka, wygrzebał z kieszeni dżinsów kluczyki i zdalnie otworzył pojazd.
Eve, nawet na niego nie czekając, szarpnęła za klamkę i w ciągu kilku chwil znalazła się na miękkim skórzanym siedzeniu. Powoli zaczerpnęła powietrza, od razu czując przypływ ulgi — wreszcie mogła opuścić to przeklęte miejsce.
— Co za idiota — mruknęła, gdy drzwi od strony kierowcy już się zatrzasnęły.
Edwin rozsiadł się w fotelu i sięgnął po pas, zerkając przy tym na swoją wspólniczkę. Musiał przyznać, że niezwykle bawił go nieco jeszcze naburmuszony wyraz jej twarzy.
— Podoba ci się — stwierdził po chwili z głupkowatym uśmiechem przylepionym do twarzy.
— Co? — Eve spojrzała na niego ze zdumieniem i oburzeniem. — Oczywiście, że mi się nie podoba! Jest głupi, bez powodu traci mnóstwo czasu. Zależy mu tylko na osobistych porachunkach. Nie wiem, czemu ona go w ogóle zatrudniła! — burknęła jeszcze bardziej oburzona.
Jej towarzysz przewrócił jedynie oczami, próbując powstrzymać śmiech. Kobieta prędko dostrzegła rozbawienie malujące się na jego twarzy, co jeszcze bardziej ją zirytowało. Najchętniej wysiadłaby z pojazdu, gdyby nie fakt, że ani perspektywa pozostania tutaj, ani wracania na piechotę do centrum Londynu nie była zbyt zachęcająca.
— Jedziemy już czy nie? — spytała cierpko, wbijając wzrok w obraz rozpościerający się za szybą.
Parker otworzył z uśmiechem usta, chcąc najwyraźniej coś jeszcze dodać, jednak, ujrzawszy jej wyraz twarzy, zaniechał odpowiedzi. Zamiast tego przekręcił włożone wcześniej do stacyjki kluczyki. We wnętrzu pojazdu natychmiast rozległ się przyjemny pomruk silnika Jaguara, który momentalnie ruszył z miejsca. Mężczyzna skierował jadące wolno auto wzdłuż wysypanej żwirem drogi, w dalszym ciągu milcząc. Zapewne cała jazda z powrotem do centrum Londynu upłynęłaby w towarzystwie dość niezręcznej ciszy, gdyby Edwin nagle nie zmarszczył brwi, zerkając przez moment w stronę towarzyszki. Zdawało się, że właśnie o czymś sobie przypomniał.
— Jak masz na nazwisko? — rzucił ot tak, tym razem nie odrywając wzroku od drogi; z jego twarzy z łatwością dało się jednak wyczytać nieskrywaną ciekawość.
— Falcon. Eve Falcon — odparła kobieta machinalnie, nie mając pojęcia, dlaczego jej wspólnik o to pytał.
Wciąż wpatrywała się w poprzemysłowy krajobraz za oknem. Z pozoru wydawała się być zupełnie już spokojna, w dalszym ciągu jednak do końca nie ochłonęła po dość widowiskowym wybuchu złości.
— Prawdziwe nazwisko — uściślił Edwin natychmiast. W kącikach jego ust zamajaczył nieco złośliwy uśmieszek.
Eve wbiła wzrok w swoje spoczywające na udach dłonie, milcząc uparcie. Nietrudno było zgadnąć, że kobieta nie chciała najwyraźniej podzielić się z towarzyszem tą informacją. Zamiast tego z rosnącą uwagą zaczęła przyglądać się swoim stosunkowo krótkim palcom. Parker, dostrzegłszy jej reakcję, postanowił spróbować nieco inaczej.
— Co wiesz na temat niejakiej Mony Adler? — Zerknął kątem oka w stronę Eve, bacznie obserwując zmieniający się wyraz jej twarzy.
Bez problemu spostrzegł, że kobieta momentalnie stała się spięta, zaś jej usta wykrzywił delikatny grymas. Wciąż nie odwracając wzroku od dłoni, zacisnęła mocno palce na krawędziach płaszcza, tak jakby w ten sposób próbowała pozbyć się starannie skrywanych uczuć. Skąd on mógł o niej wiedzieć? To pewnie sprawka tego kretyna — pomyślała od razu — który będzie mnie teraz gnębił. Chyba że…
— Czy to jest powód, dla którego nie jadę z wami do Kopenhagi? — spytała bezpośrednio po dłuższej chwili zamyślenia; jej głos był wyprany z jakichkolwiek emocji.
— Powiedzmy — potwierdził Edwin ostrożnie, nie będąc pewnym, czy Eve powinna o tym wiedzieć.
Kobieta ostrożnie pokiwała głową. Poczuła przybierającą w niej zupełnie nową falę gniewu, tym razem jednak postanowiła trzymać nerwy na wodzy. Kolejny wybuch w tym przypadku w niczym by jej nie pomógł. Mimo tego że Parker poruszył dość skomplikowaną i znienawidzoną przez nią kwestię, była zmuszona coś mu odpowiedzieć — wiedziała aż za dobrze, że jej towarzysz nie dałby tak łatwo za wygraną.
— Znałam ją. — Niczego więcej nie odważyła się powiedzieć. W głębi serca miała nadzieję na to, że Parker przestanie drążyć ten temat.
— Znałaś? — Niestety, jej towarzysz nie chciał poprzestać na tej informacji.
Eve westchnęła głęboko, nie mając pojęcia, od czego powinna zacząć i czy w ogóle była w stanie podzielić się z Edwinem związaną z tą kobietą historią, bardzo zresztą dla niej bolesną i mającą bezpośredni związek z jej niezbyt ciekawą i przyjemną przeszłością. Nie znosiła wracać wspomnieniami do zdarzeń, które rozegrały się przed wieloma latami i brutalnie zepchnęły ją na przestępczą ścieżkę. A przyczyniła się do tego przede wszystkim jedna osoba — Mona Adler.

*Hen po angielsku oznacza kura.


Uff, udało mi się wreszcie skończyć poprawianie tego rozdziału. Nawet nie wiecie, jak bardzo z tego powodu się cieszę.
Nie wprowadzałam w nim zbyt wielu radykalnych zmian, zwłaszcza fabularnych. No, może z wyjątkiem jednej sceny, związanej ze znalezieniem się Hen w bazie.
I najważniejsze — przepraszam Was bardzo za moją tak długą nieobecność. Po prostu miałam mnóstwo na głowie (głównie spraw okołoszkolnych) i nie zdołałam wyłuskać czasu na pisanie. Przepraszam.
Mam nadzieję, że chociaż to nieco Wam zrekompensuje brak aktywności. Rozdział 4 — mam nadzieję — powinien się pojawić niedługo.
 Pozdrawiam,
H. S.

czwartek, 18 grudnia 2014

Misja I: Zemsta ~ Rozdział 2

Nowe wieści

poprawiona wersja

Dzień wcześniej…
Nowy Jork, 14 marca 2012 roku
Przy jednym z zatłoczonych, nowojorskich przejść dla pieszych zatrzymała się krępa, młoda kobieta, ubrana w niezwykle rzucający się w oczy jasnozielony płaszcz. Nerwowo przyciskała do ucha nowego smartfona, odgarniając przy tym kosmyki brązowych loków, coraz  za sprawą wiatru zsuwających się jej na twarz. Wyraźnie irytował ją brak odpowiedzi ze strony osoby, z którą chciała właśnie porozmawiać. W końcu gwałtownie odsunęła komórkę od ucha i szybkim ruchem zakończyła połączenie, po chwili wpychając urządzenie do kieszeni płaszcza.
Podniosła głowę, przez moment wpatrując się w czerwone światło. Jej niecierpliwość rosła z sekundy na sekundę. Była pewna, że nie dojedzie już do domu na czas. Zasiedziała się w pracy, a przecież obiecała swojej pięcioletniej córeczce, że tym razem się nie spóźni. W zasadzie to miała mieć wolne, ale z powodu dość niefortunnego splotu różnych wydarzeń była zmuszona podjechać do biura.
Sznury samochodów wreszcie się zatrzymały i kobieta zyskała możliwość przejścia na drugą stronę ulicy. Gdy już się tam znalazła, rozejrzała się szybko, zastanawiając się, którędy dojść do stacji metra — czy idąc naokoło, lecz sprawdzoną trasą, czy lawirować uliczkami między budynkami, co, choć z pewnością mniej bezpieczne, było zdecydowanie szybsze. Bez wahania skierowała się więc w stronę jednej z wąskich uliczek, nie mając czasu na takie ceregiele jak ostrożność.
Szybkim krokiem przemierzała ciasne przejścia, myśląc nad tym, co powie swojej córce, kiedy będzie tłumaczyć się z dość sporego spóźnienia. Mimo że była pochłonięta przez myśli, wciąż miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Towarzyszyło jej ono zresztą już od momentu, gdy wyszła na ulicę. Nie dostrzegając jednak niczego niepokojącego, nie zatrzymywała się nawet na moment. Tak bardzo przecież nie chciała zawieść swojej córeczki.
Ścisnęła mocniej trzymaną w ręce sporą torbę prezentową, przyozdobioną różowymi wzorami. Ze środka wystawało dwoje dużych, pluszowych uszu, należących najwyraźniej do jakiegoś misia. Z torby dobiegał cichy szelest, który sugerował, że oprócz pluszaka zawartość prezentu stanowiły również słodycze.
W pewnym momencie stukot obcasów ucichł. Kobieta niespokojnie obejrzała się za siebie. Zdawało jej się, że słyszała przed chwilą odgłos czyichś kroków. To pewnie tylko moja paranoja, zapewniała się w myślach. Pomimo tego wolną ręką sięgnęła pod połę płaszcza, najwyraźniej w poszukiwaniu jakiegoś narzędzia.
Nie zdążyła jednak niczego więcej zrobić. Poczuła, jak coś wbija jej się w plecy, rozdzierając wierzchnie okrycie i odbierając na chwilę dech. Nieznośny ból, który z początku niemalże doprowadził ją do nieprzytomności, zaczął promieniować na całą klatkę piersiową. Nie była już w stanie dłużej utrzymać się na nogach, nie minęło więc może kilka sekund, gdy osunęła się na kolana. Dalej rozpaczliwie próbowała nabrać jak najwięcej powietrza w płuca, jednak z marnym skutkiem. Kobieta chciała krzyczeć, wołać o pomoc, lecz z jej ust wydobywał się jedynie cichy jęk.
Niedługo potem od ścian budynków echem odbiło się głuche uderzenie. Już z daleka można było dostrzec jasnozielony płaszcz, bezwładnie spoczywający pośrodku wąskiej uliczki. Jego poły delikatnie unosił wiatr, przemykający między budynkami. Spomiędzy rozległego rozdarcia, biegnącego niemalże w samym jego środku, sączyło się coraz więcej szkarłatniej cieczy, zabarwiając materiał na kolor coraz to ciemniejszego brązu.
Torba prezentowa, którą niosła kobieta, w tym momencie leżała na bruku, zanurzona po części w ciemnej, zabrudzonej kałuży, będącej jeszcze śladem po ulewie sprzed kilku dni. Drobna karteczka, która została przywiązana do rączki torby, powoli nasiąkała wodą, przez co naniesiony na nią tusz stawał się coraz mniej widoczny. Mimo wszystko można było odczytać jeszcze widniejący na niej napis — „Dla kochanej Abigail”.

Nowy Jork, 15 marca 2012 roku
Kilkanaście godzin później i kilka przecznic dalej, tuż przed jednym z przejść dla pieszych stał jakże nam znajomy, ciemnozielony Jeep. Jego kierowca skrył swoją twarz między rękami opartymi o kierownicę, oddychając miarowo. Oświetlające ulicę czerwone światło dało mu chwilę na przemyślenie ostatnich wydarzeń.
Nie dość że wokół niego działy się rzeczy, których nawet nie rozumiał, to był przerażony otrzymanym niedawno listem i zawartą w nim niejednoznaczną groźbą. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy posiadał jakiegokolwiek wroga, który miałby powód, by go zastraszać. Zerknął ostrożnie spomiędzy brązowych kosmyków swoich włosów na sąsiednie siedzenie.
Przyjrzawszy się przez moment wiadomości i kopercie, w której się znajdowała, chłopak ponownie spuścił głowę. Nie miał bladego pojęcia, co powinien z tym fantem zrobić. Z jednej strony wiedział, że jego szef nie wypuści go z miasta tak łatwo po kilkutygodniowej nieobecności w bazie, z drugiej zaś zwyczajnie się bał osoby, która była nadawcą tej mrożącej krew w żyłach wiadomości.
Tymczasem przejście dla pieszych opustoszało, a ponad pojazdem zalśniła zielonkawa łuna. Samochody z sąsiednich pasów wyrwały niecierpliwie do przodu, lecz Jeep ani drgnął. Pojazd wciąż stał, jakby w dalszym ciągu oczekiwał na zielone światło. Zirytowani tym faktem kierowcy stojących za nim aut zaczęli gorączkowo trąbić, jednak bez żadnego skutku. W końcu niektórzy z nich zdecydowali się ominąć feralny pojazd.
Frank, kompletnie ignorując tworzący się wokół niego zgiełk, napełnił płuca sporą ilością chłodnego, suchego powietrza, wypuszczając je po chwili z cichym świstem. Jego wszystkie myśli były pochłonięte przez analizę dzisiejszych wydarzeń, zapomniał więc on o swym wcześniejszym zapale do jak najszybszego wyjazdu. Skłoniła go do tego zresztą myśl, że skoro list czekał na niego od dobrego tygodnia, parę minut, a nawet godzin, już go nie zbawi.
Chłopak trwałby w tej pozycji pewnie jeszcze dość długo, gdyby nie nagły, głośny dzwonek jego telefonu. Szeregowy, zirytowany niespodziewanym dźwiękiem, zaczął gorączkowe poszukiwania urządzenia we wszystkich kieszeniach — spodni, koszuli, kurtki. W końcu tryumfalnie uniósł on komórkę na wysokość oczu i przyjrzał się jej kilkucalowemu wyświetlaczowi. Na ekranie wyświetlało się znajome Frankowi nazwisko — Kowalski. Wnętrze auta wypełniło krótkie, ciche westchnięcie. Kiedy wreszcie powierzchnia urządzenia zetknęła się ze skórą twarzy chłopaka, z niewielkiego głośnika natychmiast wydobył się dźwięk.
— Gdzie jesteś? — zapytał męski głos; jego właściciel nie silił się nawet na drobne powitanie.
— Właśnie wracam do bazy. — W głosie Franka natychmiast można było wychwycić szargającą chłopakiem bezsilność i niezdecydowanie, których jego przyjaciel, mimo błyskotliwego umysłu, najwyraźniej nie odnotował.
— Szkoda — mruknął Kowalski, milknąc na moment. — Myślałem, że jesteś jeszcze u Phila… — dodał z wyraźnym zawodem. — Trudno. Trzeba to będzie rozegrać nieco inaczej.
— Ale co…? — zaczął chłopak, marszcząc brwi, jednak jego rozmówca bez skrupułów wszedł mu w słowo.
— Będę czekał tuż przed wejściem do apartamentowca. — Po tym krótkim, konkretnym stwierdzeniu natychmiast rozległ się dźwięk przerwanego połączenia.
Frank ponownie westchnął, chowając telefon do kieszeni. Jego przyjaciel momentami był niemal nie do zniesienia, nic więc dziwnego, że większość osób, które miały szansę się z nim zetknąć, uważała go za ignoranta. Fakt, Kowalski nie należał do osób nader empatycznych, jednak Szeregowy wierzył w to, że w głębi jego — zdawać by się mogło — obojętnego serca kryje się niezwykle wrażliwy człowiek. Mimo wszystko niejednokrotnie miewał co do tego wątpliwości.
Gdy niezliczona ilość klaksonów ponownie rozbrzmiała ponad nowojorską ulicą, Jeep nareszcie ruszył do przodu. Powoli mijając kolejne skrzyżowania, Frank stale rzucał uważne spojrzenia na jezdnię oraz chodniki, podświadomie szukając jakiegoś bliżej nieokreślonego zagrożenia. Po całym dotychczasowym zajściu wciąż jeszcze jego krew pełna była adrenaliny.
W końcu, po kilkunastu minutach ostrożnej jazdy, pojazd zatrzymał się przed jednym z manhattańskich budynków. Frank mimowolnie zerknął na lśniące w promieniach wiosennego już słońca pączki dopiero kształtujących się liści drzew. Gdyby nie nagłe trzaśnięcie samochodowych drzwi, dalej napawałby się zapewne widokiem stopniowo budzącego się z zimowego snu Central Parku.
Niechętnie zerknął na siedzenie pasażera, na którym rozsiadł się właśnie znajomy mu mężczyzna. Nerwowo zaciskał wargi, a chłodne spojrzenie jego jasnoniebieskich oczu pozostawało nieobecne, tak jakby myślami był w bardzo odległym miejscu. Frank prędko przestał zwracać na niego uwagę, od razu zauważając, że jego przyjaciel nie wykazywał chęci rozpoczęcia jakiejkolwiek wymiany zdań.
Kowalski tymczasem wyjął z kieszeni kartonowe pudełko oraz srebrną zapalniczkę. Posłużyła mu ona do podpalenia papierosa, wyciągniętego chwilę wcześniej z połyskującej metalicznie paczuszki. Żar szybko zaczął pochłaniać suche, poskręcane liście tytoniu oraz otaczającą je papierową powłokę. Zanim jednak naukowiec pozwolił sobie na zaciągnięcie się dławiącym dymem, zerknął na swego towarzysza.
— Włącz silnik — rozkazał po chwili zastanowienia, uważnie wpatrując się w twarz chłopaka. Wyglądała wyjątkowo dziecięco jak na dwudziestodwulatka. Gdyby nie był świadom wieku swojego przyjaciela, z pewnością posądziłby go o nie więcej niż kilkanaście lat. Mimo tego zdążył się już przyzwyczaić do jakże uroczego i niewinnego wyglądu Franka.
Tymczasem Szeregowy wykonał bezwiednie zadane mu polecenie, z początku nie zwracając uwagi na poczynania Kowalskiego. Powietrze w samochodzie wypełnił świst otwieranej szyby, przerywając niezbyt przyjemną ciszę. Po chwili w twarze obu mężczyzn uderzył delikatny, świeży powiew.
Strateg oparł się wolno o miękki, skórzany fotel, podnosząc przy tym papierosa do ust. Zaciągnął się głęboko krztuszącym dymem; doskonale było widać, że przyniosło mu to niewymowną wręcz ulgę. Dopiero po chwili pozwolił sobie na wydech, chcąc przedłużyć rozkoszowanie się nową dawką nikotyny.
Frank dopiero w tym momencie dostrzegł, czym też zajął się jego przyjaciel. Na jego twarzy pojawił się lekki grymas, zaś skóra na czole wypełniła się kilkoma płytkimi zmarszczkami.
— Wiesz przecież, że to niezdrowe. — Ton głosu chłopaka wyraźnie wypełniony był dezaprobatą.
Kowalski w odpowiedzi wzruszył jedynie ramionami, nie odrywając wzroku od widoku rozpościerającego się za uchyloną samochodową szybą. Zdawać by się mogło, że uwaga młodszego towarzysza nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Oczywiście, wiedział doskonale o tym, że racja Franka była słuszna, lecz w tym wypadku jego odruch, wiążący się z popadnięciem w nałóg, okazywał się silniejszy od woli jego błyskotliwego umysłu.
Szeregowy pokręcił głową z rezygnacją, wbijając wzrok w rozciągającą się przed nim jezdnię. Nie dość że wprost nienawidził zapachu dymu papierosowego, to jeszcze nie mógł pogodzić się z myślą, że jego przyjaciel się świadomie truł. Niewiele jednak był w stanie zrobić, nie będąc dla Kowalskiego większym autorytetem.
Jeep wyrwał gwałtownie do przodu, ponownie wcinając się do ruchu ulicznego. Z początku dość szybko przemierzał kolejne metry, sprawnie omijając wolniejsze pojazdy. Niestety, z każdą chwilą liczba poruszających się po nowojorskich ulicach aut rosła, przez co z minuty na minutę korki między skrzyżowaniami się powiększały.
— Trzeba było zostawić auto — mruknął do siebie chłopak, nawet nie spoglądając na swojego towarzysza. Za wszelką cenę próbował zdusić w sobie rosnącą ciekawość powodu, dla którego Kowalskiemu zechciało ruszyć się w ogóle z laboratorium.
Nie minął jednak moment i Szeregowy oprzytomniał, że nie ma pojęcia, jaki jest cel ich podróży. Samochód po prostu przeciskał się między sznurami aut w bliżej nieokreślonym kierunku.
— Gdzie tak właściwie chcesz jechać? — spytał Frank w końcu, kątem oka zerkając na Kowalskiego.
Ten nie zaszczycił go jednak spojrzeniem. Wciąż wyglądał na zewnątrz, dopalając przy tym z lekką nerwowością papierosa, jakby próbował w ten sposób uciec z miejsca, w którym się właśnie znajdował.
— Muszę pogadać z Philem. — Jego odpowiedź była chłodna, pozbawiona jakichkolwiek emocji.
— Nie mogłeś wcześniej mi o tym powiedzieć? — warknął chłopak pod nosem, jednak na tyle głośno, by jego przyjaciel również go usłyszał.
— Nie wiedzieliśmy, że to wszystko się skończy tak, a nie inaczej — odpowiedział ten krótko i dość powściągliwie, nie zwracając najmniejszej uwagi na irytację swojego młodszego kolegi.
— My? I co „wszystko”? — Frank oderwał na moment wzrok od jezdni, by przyjrzeć się twarzy Kowalskiego. Choć mężczyzna starał się nie okazywać żadnych emocji, można było dostrzec malujące się na niej pewne napięcie.
— Powiedzmy, że nie wszystko poszło po naszej myśli. — Ton głosu naukowca wciąż był beznamiętny i przenikał na wskroś swym chłodem, przyprawiając Szeregowego o ciarki; chłopak postanowił więc nie drążyć tematu.
Kowalski, nie zważając na milczenie kompana, przyglądał się nieobecnym wzrokiem przemykającym tuż za szybą nowojorskim ulicom, co jakiś czas zaciągając się tytoniowym dymem. Musiał przyznać, że momentami zazdrościł pomykającym chodnikami zwykłym mieszkańcom miasta, dla których jedynym zmartwieniem było to, by nie spóźnili się do pracy. Ich dni mijały zazwyczaj według tego samego scenariusza — wstawali, szli do pracy, a po powrocie do domu mieli trochę czasu dla siebie i dla rodziny.
Niestety, luksus ten był niedostępny dla większości osób parających się pracą wywiadowczą, czymkolwiek by się oni nie zajmowali — nie miało znaczenia, czy przechwytywali jakieś cenne informacje, czy tylko owe przechwycenia dokumentowali. I tak nigdy nie mogli być pewni, czy w ogóle obudzą się następnego dnia. Może brak tej pewności zakrawał już nieco na paranoję, ale praca ta z pewnością nie stanowiła w pełni bezpiecznego i bezstresowego zajęcia.
Mężczyznę nierzadko nachodziły wątpliwości, czy kierunek, który w życiu obrał, aby na pewno był tym właściwym. Jego praca niosła przecież ze sobą dość spore ryzyko i brak możliwości rozpoczęcia od nowa zwyczajnego życia. Z drugiej strony jego ciekawość i pragnienie odkrywania utwierdzały go w przekonaniu, że, parając się dalej tym zajęciem, może bardzo wiele osiągnąć.

Nim dotarli do celu swej podróży, Kowalski zdążył już wypalić niemal całego papierosa. Z niechęcią wypchnął niedopałek przez uchyloną szybę, niezbyt z tego najwyraźniej zadowolony. Chętnie sięgnąłby po kolejnego, przed jego oczami natychmiast pojawiła się jednak wizja szefa krzywiącego się na widok poczynań swojego podwładnego. Skipper, bo tak Kowalski wraz z Frankiem i Rico nazywali przełożonego, nie chciał, by jego żołnierze truli się czymkolwiek, a zwłaszcza świadomie. Wszelkie nałogi uważał zresztą za wyraz słabości charakteru.
Kąciki ust naukowca uniosły się w nieznacznie ironicznym uśmiechu, gdy tylko przypomniał sobie o pustych butelkach po whiskey, które zdarzało mu się znajdować w barku. I choć nikt się nigdy nie przyznawał, i tak wszyscy wiedzieli, że to szef był odpowiedzialny za sporadyczne znikanie mocniejszych trunków. Naukowiec nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jego przełożony, zaprzeczając własnym słowom, próbował uciekać od czegoś, o czym swoim podwładnym nigdy nie mówił.
Do uszu Kowalskiego coraz docierały pełne zniecierpliwienia cmoknięcia jego towarzysza, z rosnącym poirytowaniem rozglądającego się za jakimś wolnym miejscem parkingowym, którego jak na złość nie mógł nigdzie znaleźć. Naukowiec przewrócił oczami, nie odwracając się nawet w stronę chłopaka. Mimo że sam nie raz dawał się ponieść emocjom, to nie zmieniało to faktu, że nie był w stanie znieść zmieniających się niczym w kalejdoskopie humorów otaczających go ludzi.
W końcu Jeep zatrzymał się, wciśnięty między dość sporego Chryslera i niewielką Toyotę. Mężczyźni prędko opuścili pojazd i natychmiast znaleźli się na zatłoczonym chodniku. Byli zmuszeniu przeciskać się między idącymi zewsząd przechodniami, co wbrew pozorom do łatwych zadań nie należało. Po kilku minutach udało im się wreszcie przedrzeć do budynku, który stanowił ich cel.
Kowalski jako pierwszy przekroczył próg gmachu, wkraczając do sporego hallu. Frank pospiesznie ruszył za nim, z trudnością dotrzymując mu kroku. Strateg, nie przejmując się zbytnio jego zmaganiami, zbliżył się do strażnika. Po uprzednim wyjęciu z kieszeni identyfikatora niedbale go mu podał. Strażnik z lekkim grymasem przyjrzał się przedmiotowi, po czym zwrócił go właścicielowi, przepuszczając go przy tym do wnętrza budynku.
Frank powtórzył czynności Kowalskiego, zrobił to jednak z nieco większym entuzjazmem. Uśmiechnął się przepraszająco w stronę mężczyzny. — Ciężki dzień — odparł, próbując usprawiedliwić czymś zachowanie przyjaciela. Strażnik kiwnął głową na znak zrozumienia, a na jego twarzy pojawił się nieznaczny uśmiech. Bezzwłocznie przepuścił Franka, który od razu pobiegł za Kowalskim.
Obaj milczeli, gdy chwilę później szli tym samym korytarzem, który Szeregowy opuścił jakiś czas temu. Prawdę mówiąc, chłopak wciąż jeszcze był zły na przyjaciela. Kowalski mógł przecież zadzwonić do niego wcześniej, co umożliwiłoby mu również wymienienie kilku zdań z Philem. Niestety, strateg czekał aż do momentu, gdy wracał już do bazy. Chłopak nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jego przyjaciel specjalnie się tym nie przejął.
W końcu Frank wraz z Kowalskim doszli do znajomych drzwi. Po ich otwarciu znaleźli się w pierwszym z dwóch połączonych ze sobą pomieszczeń. Ich obecność od razu została dostrzeżona przez siedzącą przy biurku Vanessę, która uniosła głowę i uśmiechnęła się do nich ciepło, zerkając przy tym pytająco na Szeregowego — zdziwiło ją jego ponowne pojawienie się tutaj. Chłopak westchnął tylko cicho w odpowiedzi, na co dziewczyna pokręciła głową z rezygnacją.
Na szczęście Kowalski nie zwrócił uwagi na ich niewerbalną wymianę zdań. — Dzień dobry — powiedział tylko obojętnym głosem, nawet nie spoglądając w stronę Vanessy.
— Hej, Vanesso — dodał natychmiast Frank, chcąc w ten sposób odwrócić uwagę dziewczyny od niezbyt przyjemnego zachowania swojego przyjaciela.
— Cześć — odparła w odpowiedzi, próbując powstrzymać śmiech.
Szeregowy uśmiechnął się jeszcze przepraszająco, jakby pragnąc upewnić się, że dziewczyna nie przejęła się zbytnio ignorancją Kowalskiego. Ona jednak machnęła ręką i po chwili zwróciła chłopakowi uwagę na to, że jego towarzysz zniknął już za drzwiami gabinetu Phila. Frank bezzwłocznie poszedł w jego ślady, zostawiając chichoczącą Vanessę samą.
Pomieszczenie, w którym znalazł się chłopak, nieco różniło się od poprzedniego. Jego podłoga została wyłożona panelami, wykonanymi z dość ciemnego drewna. Niemal wszystkie ściany zostały obstawione regałami i komodami, w których można było trzymać tysiące dokumentów. Dwuskrzydłowe okno, znajdujące się naprzeciw drzwi, zasłaniały nieco rozsunięte żaluzje, przyczyniając się do tego, że do wnętrza pomieszczenia wpadało niewiele światła. Półmrok, który powinien w nim panować, rozpraszało jednak kilka lamp przymocowanych do sufitu, do których zostały wkręcone jarzeniówki.
Na środku gabinetu stało dość okazałe biurko. Na jego blacie stał ekran komputera, klawiatura, mysz, kasety wypełnione po brzegi papierem oraz garść długopisów, ołówków i innych piszących przyborów. Kowalski podawał właśnie Philowi rękę, po czym mężczyźni prędko uścisnęli sobie dłonie ponad powierzchnią biurka. Szeregowy natychmiast zbliżył się do nich, uśmiechając się do Phila w ramach ponownego powitania.
— I co? — spytał niezwłocznie Phil, przez moment odwzajemniając uśmiech Szeregowego i opadając na stojący za nim fotel. Wskazał przy tym swoim towarzyszom dwa krzesła, które stały nieopodal. Mężczyźni chwycili je i przenieśli w stronę biurka, po czym obaj na nich usiedli.
— Niczego, niestety, nie udało nam się zrobić. — W głosie Kowalskiego wyraźnie był słyszalny pewien zawód. — Rico z szefem wprawdzie dogonili tego faceta, jednak w jego aucie niczego nie znaleźli. — Kowalski w tym momencie uśmiechnął się cierpko. — Niczego, z wyjątkiem urządzenia GPS, które okazało się zawierać identyczny nadajnik, jaki znajduje się w skradzionym dysku. Pogrywają z nami — stwierdził, opierając podbródek na dłoniach i wbijając wzrok w bliżej nieokreślone miejsce w przestrzeni. Aż za dobrze widać było, że cała ta sytuacja zwyczajnie zaczęła go irytować.
Phil westchnął w odpowiedzi, rozczarowany i nieco już najwyraźniej zmęczony tym wszystkim. Frank tymczasem zmarszczył brwi, zezując w kierunku oddziałowego stratega.
— Zaraz, zaraz. W jakim skradzionym dysku? — Spojrzał pytająco na towarzyszy. Musiał przyznać, że to, co przed chwilą usłyszał, nieco go zmartwiło.
— To on nie wie? — spytał Phil, zerkając w stronę Kowalskiego. Wyglądał na równie skonsternowanego, co jego młodszy przyjaciel.
— Nie mówiłem mu jeszcze — odburknął strateg po chwili, niezbyt jednak skory do kontynuowania swojej wypowiedzi.
Phil przeniósł więc wzrok na Szeregowego i nabrał sporo powietrza do płuc. Mówiąc szczerze, nie bardzo wiedział od czego powinien zacząć.
— Widzisz, przyszedłem dzisiaj do pracy dużo wcześniej niż zwykle. Chciałem się wreszcie uporać z całymi tymi przenosinami — wyjaśnił naprędce. — Gdy wszedłem do swojego starego gabinetu, wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku. Do momentu, kiedy chciałem z jednostki centralnej wyjąć dysk, na którym zapisywałem wszelkie raporty. Byłem bardzo zaskoczony, kiedy zobaczyłem, że go nie ma. Na początku pomyślałem, że może Vanessa zabrała go już wczoraj, ale okazało się, że niczego takiego nie zrobiła. Natychmiast zaalarmowałem waszego szefa, wiedząc, że jesteście w stanie dzięki nadajnikowi Kowalskiego namierzyć dysk. Zawsze lepiej dmuchać na zimne, prawda? — Mężczyzna posłał Frankowi lekki uśmiech. — Już wtedy coś mówiło mi, że ktoś musiał go zwyczajnie ukraść. Teraz to już jest, niestety, faktem — stwierdził z żalem, kończąc swoją opowieść. — Do tego nie mamy nawet pojęcia, jak to się mogło stać. — dodał jeszcze po chwili, zezując w stronę stratega.
Frank skrzywił się nieco, świadom, że szef nie będzie zbytnio z tego faktu zadowolony. A im ich przełożony miał gorszy humor, tym mniej chciało się przebywać w jego towarzystwie.
— To stąd ten tłum? — spytał chłopak, chcąc się jeszcze upewnić.
— Co? — Twarz Phila przybrała dość dziwny wyraz, jakby połączenie zaskoczenia z lekkim przerażeniem. Mężczyzna otworzył lekko usta, chcąc coś jeszcze dodać, ale się zawahał. Nie wiedział, czy powinien wyjawiać Frankowi przyczynę całego tego poruszenia, w końcu jednak zdecydował się przemówić: — Pamiętasz to samobójstwo, które miało miejsce, zanim jeszcze wyjechałeś?
Chłopak energicznie przytaknął. Natychmiast przypomniał sobie o tym, jak kilka tygodni temu dowiedzieli się, że znaleziono martwego funkcjonariusza w jego mieszkaniu. Był to starszy agent, którego Frank nigdy nawet nie spotkał. Jako przyczynę zgonu podano strzał w skroń z bliskiej odległości, najprawdopodobniej oddany przez samego zmarłego, na co wskazywała broń znajdująca się niedaleko ciała. Co prawda nie znaleziono żadnego listu pożegnalnego, zaś mężczyzna nie miał większych powodów, by chcieć się zabić; mimo tego samobójstwo było najbardziej prawdopodobną wersją wydarzeń. Tylko czemu Phil się do tego odwoływał?
— Chodzi o to — zaczął mężczyzna, dostrzegając, że Szeregowy nie ma najwyraźniej bladego pojęcia, czemu zadał on wcześniejsze pytanie — że od twojego wyjazdu na szkolenie do Hiszpanii doszło do kolejnych trzech zagadkowych samobójstw osób związanych z CIA. — Phil splótł palce na blacie i wbił w nie wzrok. — Z każdym kolejnym wszyscy zaczynają wątpić w to, czy są to faktycznie tylko samobójstwa — dodał ostrożnie i nieco ciszej, dzieląc się z przyjacielem swoimi obawami.
Frank spojrzał na niego z nieskrywanym przerażeniem. Nigdy nie spodziewałby się tego, że jedno na pierwszy rzut oka zwyczajne samobójstwo stanie się początkiem serii tajemniczych zgonów.
— To na pewno nie były samobójstwa — stwierdził niespodziewanie i dość powściągliwie Kowalski, zwracając na siebie tym samym uwagę pozostałych. — Komuś wyraźnie zależy na wyeliminowaniu poszczególnych agentów wyjątkowo subtelnie, nie budząc przy tym niczyich podejrzeń. Pytanie tylko, komu i dlaczego? — Strateg ponownie wbił wzrok w przestrzeń, zanurzając się we własnych myślach.
— Nie mam pojęcia — odparł szczerze Phil, zbierając z blatu biurka rozrzucone na nim papiery i układając je w równy stos.
W pewnym momencie przez gabinet przedarł się dzwonek telefonu stacjonarnego. Phil natychmiast podniósł słuchawkę. Po przedstawieniu się milczał, uważnie słuchając osoby, która zainicjowała połączenie. Z czasem jego twarz zaczęła robić się coraz bardziej blada.
Kowalski, dostrzegając zachowanie mężczyzny, wymienił z Frankiem porozumiewawcze spojrzenia i zaczął z uwagą obserwować ich przyjaciela, próbując najwyraźniej odczytać z jego twarzy powód nagłego szoku.
— Co się stało? — spytał zaraz po tym, jak Phil odłożył słuchawkę.
Głos mężczyzny lekko zadrżał, gdy po dłużej chwili udzielił odpowiedzi na pytanie Kowalskiego. — Znaleziono kolejną ofiarę. — W gabinecie momentalnie zapadła martwa cisza.

Po podziemnym parkingu poniósł się echem warkot silnika samochodowego, a chwilę potem dało się dostrzec ciemnozielonego Jeepa, z niezbyt dużą prędkością przecinającego niską halę. Zmierzał on w kierunku swojego stałego miejsca postojowego. Między dwójką ludzi, znajdujących się w jego wnętrzu, panowała dość niezręczna cisza — niezręczna przynajmniej dla Franka, który chciał porozmawiać z kimś o tym, czego się dzisiaj dowiedział, Kowalski milczał jednak zapamiętale, odkąd tylko Phil przekazał im informację o tajemniczym morderstwie.
Pojazd skręcił i zatrzymał się. Tym razem jednak tuż obok niego znajdowało się jeszcze jedno auto — również Jeep, był to jednak nieco starszy model i, co rzucało się w oczy, trochę — kolokwialnie mówiąc — podrasowany. Blachy, z których wykonano karoserię, dużo grubszą niż w zwykłym aucie, zostały pokryte lśniącym, czarnym lakierem. Samochód miał dodatkowo całkiem wysokie zawieszenie i sporej średnicy koła, co umożliwiało mu poruszanie się po niemal każdym terenie. Gdyby nie brak barw maskujących, z łatwością można by go posądzić o bycie pojazdem wojskowym.
Opierając się jedną ręką o czarnego Jeepa, stał młody, śniady mężczyzna. Na widok parkującego wozu uśmiechnął się nieznacznie. Natychmiast dało się dostrzec przecinającą jego twarz długą bliznę, ciągnącą się od podbródka, przez lewy kącik ust, do wysokości połowy policzka. Była ona pozostałością po pewnej akcji, w której Frank nie miał jeszcze wątpliwej przyjemności uczestniczyć. Mężczyzna podczas walki wręcz został zraniony przez przeciwnika niewielkim nożem myśliwskim. Pomimo małych rozmiarów tego narzędzia, cięcie okazało się na tyle głębokie, by po zasklepieniu się rany w jego miejscu pozostała lekko widoczna szrama. Mężczyzna zdawał się jednak w ogóle nie przejmować tym — jakby nie patrzeć — zeszpeceniem.
Gdy tylko Frank i Kowalski, których najwyraźniej wyczekiwał, opuścili stojący już pojazd, natychmiast podszedł do nich dziarskim krokiem. Pod jego ciemną, skórzaną kurtką, narzuconą na czarny T-shirt, rysowały się wyraźnie rozbudowane mięśnie barków oraz ramion. Ciężkie podeszwy sięgających do połowy łydki glanów, luźno zasznurowanych, kilkukrotnie uderzyły o betonową posadzkę, nim mężczyzna wreszcie się zatrzymał.
— I co tam? — spytał, wlepiając w swoich towarzyszy parę ciemnobrązowych oczu, nieróżniących się barwą od jego włosów. Fryzura mężczyzny była zresztą dość specyficzna — krótko ścięte włosy po bokach zostały wygolone niemal do samej skóry. Przez to lekko postawione i lśniące od żelu dłuższe kosmyki na czubku głowy przypominały nieco drobnego irokeza.
— Nic nowego — burknął Kowalski, wymijając mężczyznę i szybkim krokiem zbliżając się do windy, mieszczącej się tuż za rogiem.
— A temu co? — Rico spojrzał trochę zdziwiony na Franka, wyrzucając z siebie kolejne słowa niemal z prędkością karabinu maszynowego.
Szeregowy westchnął, niezbyt dobrze wiedząc, co mu odpowiedzieć. Ten dzień już był wyjątkowo emocjonujący, a przecież do wieczora brakowało jeszcze kilku godzin. Chłopak zdecydowanie nie był w zbyt dobrym nastroju, zwłaszcza że miał nadzieję na nieco odpoczynku po zakończeniu szkolenia. Tymczasem już na drugi dzień doszło do kradzieży i zagadkowego morderstwa. Już sam nie wiedział, czy wolał nudne i męczące szkolenie, czy powrót do obfitującej w niespodzianki codziennej pracy.
— To długa historia — odparł tylko, ruszając z wolna za strategiem, który zdążył już zniknąć im z oczu. — Gdzie szef? — oprzytomniał, zatrzymując się po chwili i zerkając w stronę Rico.
— Jest na górze. — Mężczyzna zerknął w stronę wind. Drzwi do jednej z nich właśnie się zasunęły, chwilę przed tym dało się jeszcze dostrzec we wnętrzu sylwetkę Kowalskiego. — Chyba powinniśmy do nich dołączyć, nie?

Kowalski szybkim krokiem przemierzał wysoki hall, mieszczący się na niemal najwyższym piętrze manhattańskiego apartamentowca; jego starannie wypastowane buty coraz cicho uderzały o posadzkę. Rozglądał się szybko, szukając konkretnych, drzwi spośród kilkunastu niemalże identycznych — różniły się one jedynie nazwiskami wygrawerowanymi na lśniącej powierzchni przykręconych do nich metalowych płytek.
Choć drogę do swego celu znał doskonale — przechodził ją już w końcu setki razy — zachowywał się trochę tak, jakby był tu dopiero drugi lub trzeci raz. Może wynikało to z niechęci, jaką darzył ten budynek; zdecydowanie bardziej wolał swoje niewielkie mieszkanko, będące częścią małej kamieniczki na obrzeżach miasta. Niestety, tu dysponował znacznie lepszym sprzętem, przez co na Manhattanie spędzał bardzo dużo czasu.
Po chwili dotarł do interesujących go drzwi i po naciśnięciu klamki lekko je pchnął. Zaskoczył go fakt, że nie stawiały żadnego oporu, co oznaczało, że ktoś świadomie lub nie pozostawił je otwarte. Ostrożnie przekroczył próg bazy; natychmiast znalazł się w zacienionym, krótkim korytarzu. Po uprzednim zdjęciu z siebie płaszcza szybkim krokiem pokonał prawie całe pomieszczenie, gdy coś zwróciło jego uwagę. Zatrzymał się bezszelestnie, bacznie nasłuchując głosu dobiegającego z głębi salonu. Był on niski, wyraźnie męski. Z początku jego obecność w znacznym stopniu Kowalskiego zaniepokoiła, podobnie jak zastane chwilę wcześniej otwarte drzwi; nie minął jednak moment, a mężczyzna uzmysłowił sobie, do kogo on należał — z pewnością jego właścicielem był znajdujący się już najwyraźniej w bazie szef. Uwadze naukowca nie umknęło jednak to, że brzmienie tego głosu nie pasowało do zwyczajnego, stanowczego i nieznoszącego sprzeciwu tonu jego przełożonego.
Nie miał pojęcia, co też było przyczyną pojawienia się wyraźnie słyszalnej łagodności, czy wręcz czułości, w głosie szefa, dopóki nie przekroczył progu salonu i nie spostrzegł sylwetki Skippera spacerującego spokojnie wzdłuż dużego okna. W jednej ręce trzymał on telefon, przyciskając go jednocześnie do ucha. Kowalski domyślił się, że rozmawiał z kimś mu bliskim, czyli prawie na pewno z Kitką — dziewczyną, z którą szef widywał się już od dłuższego czasu. Nie mówił o tym otwarcie swoim współpracownikom ze względu na fakt, że była ona dziennikarką śledczą, którą — zdaniem Kowalskiego — ich wywiadowcza działalność mogłaby zainteresować.
Naukowca z rozmyślań wyrwał krótki, serdeczny śmiech, nieczęsto słyszany w towarzystwie Skippera. W ogóle był on dość specyficzną osobą — bardzo charyzmatyczną, mającą przy tym wiele różnych umiejętności, której ze względu na niezbyt wysoki wzrost nie posądzono by o bycie całkiem obiecującym młodym dowódcą. Podobnie jego nieco tylko umięśniona sylwetka nie zdradzała niezwykłej wytrzymałości, nabytej dzięki tysiącom godzin morderczych treningów.
Spojrzenia Kowalskiego i jego przełożonego spotkały się dosłownie na moment — para ciemnoniebieskich, uważnych oczu szybko zlustrowała nowoprzybyłego i, nie dostrzegając w nim żadnego zagrożenia, równie szybko powróciła do obserwowania widoku rozciągającego się za oknem. Dość niskie czoło było niemal całkiem gładkie; drugą, niewidoczną dla Kowalskiego dłoń Skipper schował w jednej z przednich kieszeni ciemnych dżinsów. Jego postawa wyraźnie wskazywała na to, że czuł się całkiem swobodnie.
Strateg, nie zwracając dłużej uwagi na jego obecność, zajrzał do laboratorium. Chwilę potem wyłonił się z pomieszczenia, trzymając w dłoniach sporych rozmiarów tablet. Uderzając raz po raz opuszkami palców o ponad dziesięciocalowy wyświetlacz, skierował się w stronę jednej z kanap. Nie minął moment, a Kowalski już siedział rozłożony na kanapie, pogrążony we własnych myślach i skupiony na przeglądanych przezeń projektach.
Najpewniej pozostawałby we własnym świecie jeszcze przez bardzo długi czas, gdyby nie pojawienie się w bazie reszty oddziału. Kowalski obdarzył dwójkę mężczyzn niechętnym spojrzeniem. Jego wzrok spotkał na moment spojrzenie Franka, zdziwionego najwyraźniej zastanym przez siebie widokiem. Szybko jednak ktoś inny zwrócił uwagę stratega.
— Muszę kończyć — oświadczył szef, gdy tylko spostrzegł obecność wszystkich swoich podwładnych w bazie. — Wiesz, obowiązki wzywają. — Ton jego głosu wciąż jeszcze pozostawał wyjątkowo łagodny; w niezbyt wyraźnym odbiciu w szybie dało się łatwo dostrzec malujący się w kącikach ust mężczyzny ciepły uśmiech. — Do zobaczenia wieczorem — dodał już znacznie ciszej, jakby próbował ukryć przed resztą oddziału swoje popołudniowe plany. Prędko odsunął telefon od ucha i jednym szybkim ruchem zakończył połączenie.
Ważąc urządzenie w dłoni, odwrócił się na pięcie w stronę towarzyszy. Jego wyraz twarzy zmienił się nie do poznania w ciągu zaledwie kilku sekund — mięśnie natychmiast stężały, zaś usta, wcześniej wygięte w pełnym czułości uśmiechu, momentalnie zacisnęły się w wąską linię. Dla każdego postronnego obserwatora zachowanie mężczyzny mogło się wydać co najmniej podejrzane, ale jego podwładni zdążyli już do niego przywyknąć. Ich szef po prostu nienawidził, kiedy ktoś — jak miał w zwyczaju mawiać — właził z butami w jego życie prywatne. Generalnie należał on do ludzi w pełni oddzielających swoją pracę od spraw osobistych. Nigdy nie wspominał żadnych epizodów ze swojego życia, które nie byłyby w jakiś sposób związane z wywiadem; nie mówił nawet słowa na temat rodziny lub też dawnych przyjaciół, przez co jego towarzysze podejrzewali, że w ogóle ich nie posiadał.
— Czegoś się dowiedzieliście, Kowalski? — zwrócił się szef do wciąż rozłożonego na kanapie stratega.
Ten wzruszył tylko ramionami. Z jego miny nie trudno było wywnioskować, że mężczyzny nie zadowolił taki obrót spraw.
— Na temat kradzieży niczego — stwierdził sucho, obawiając się, że szefa zirytuje taka wiadomość; on jednak dalej spokojnie wpatrywał się w niego, dając mu tym samym do zrozumienia, że oczekiwał kontynuacji jego wypowiedzi. — Stało się natomiast coś innego, myślę, że równie ciekawego. — Mężczyzna podniósł się z kanapy, odłożywszy uprzednio na stolik swój tablet.
Frank spojrzał na niego natychmiast z wyrzutem. Wyraźnie było widać, że coś w stwierdzeniu przyjaciela go oburzyło.
— Ciekawego? — powtórzył z niedowierzaniem, unosząc brwi. — Przecież morderstwo jest przerażające, a nie ciekawe! — dodał z oburzeniem, krzyżując przy tym ręce na piersi.
Strateg przewrócił oczyma, cmokając po chwili ze zniecierpliwieniem. Tymczasem Rico, podobnie jak szef, spojrzał w ich kierunku z nieskrywanym zainteresowaniem.
— Morderstwo? — wychrypiał, podczas gdy Skipper uniósł jedną brew.
W głosie oddziałowego specjalisty od wszelkiej maści narzędzi zagłady wyraźnie pobrzmiewała pewna niezdrowa wręcz ekscytacja. Na myśl o tym, że mogło mieć miejsce jakieś zabójstwo, budził się w nim wprost dziecięcy entuzjazm, któremu towarzyszyła nieco niepokojąca żądza sensacji.
— Jakiś czas temu znaleziono ciało Mii Anderson — wyjaśnił Kowalski lekceważącym tonem, jakby nie mówił właśnie o czyjejś śmierci. — Zginęła od jednego wprawnego pchnięcia nożem. Pewnie znaleziono by ją dużo później, gdyby nie pewien przechodzący tamtędy mężczyzna, który raczył od razu zawiadomić policję. — Wzrok naukowca krążył po całej bazie, nie przypatrując się żadnej jej części dłużej niż przez kilka sekund. — Oczywiście, nasi szybko przejęli sprawę, na szczęście przed federalnymi, bo inaczej zaczęliby jeszcze węszyć.
Frank przyglądał mu się z uwagą, słuchając jego wywodu. Nazwisko ofiary padło już przy nim dzisiaj kilkakrotnie, mógłby jednak przysiąc, że słyszał je już wcześniej, a być może nawet zetknął się z tą kobietą osobiście. Przez dłuższą chwilę próbował sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach mógł się z nią spotkać. W końcu jego oczy rozszerzyły się w niemym zrozumieniu.
— Czy to nie ona przekazywała nam informację o doktorze Blowhole’u? — Błyskawicznie wbił parę ciekawskich, czekoladowych oczu w postać swojego przełożonego.
Ten, z początku nieco zaskoczony pytaniem Szeregowego, zmarszczył brwi. Założył, że jego podwładni byli tego faktu w pełni świadomi. Jednak pobłażliwość, z którą traktował najmłodszego towarzysza, zwyciężyła i rysy twarzy mężczyzny natychmiast się wygładziły.
— Tak, to ona — oświadczył stanowczo, lecz bez swego rodzaju surowości, z jaką zazwyczaj zwracał się do swoich żołnierzy.
Chłopak w odpowiedzi lekko przytaknął. Zmarszczona skóra jego czoła bezsprzecznie świadczyła o tym, że Frank ponownie zagłębił się w rozmyślaniach. Pamiętał, jak na kilka tygodni przed jego szkoleniem otrzymali zadanie, by namierzyć niejakiego Jaspera Blowhole’a — zwącego siebie doktorem — w którym Skipper rozpoznał swojego dawno niewidzianego wroga. Niestety, mimo wielu informacji, które udało im się zebrać, wszelkie próby ustalenia aktualnego miejsca pobytu niezbyt znanego, ale cieszącego się złą sławą oszusta spełzły na niczym.
W pewnym momencie coś we wspomnieniach przykuło uwagę Franka. Nie bacząc już dłużej na rozmowę, która toczyła się pomiędzy pozostałymi członkami oddziału, kilkakrotnie powtórzył w myślach imię oraz nazwisko tajemniczego doktora, wizualizując przy tym jego inicjały — JB, JB, JB… Mógłby przysiąc, że niedawno gdzieś je widział…
I wtedy go olśniło. Wiadomość! Wiadomość, którą dostał dzisiejszego ranka, była opatrzona tymi właśnie inicjałami! Tylko… Co ten obcy Szeregowemu kryminalista od niego chciał? I — co ważniejsze — co zamierzał zrobić jego bliskim?

Poprawione — rozdział powinien być przyjemniejszy w odbiorze, a akcja nieco logiczniejsza.

Pozdrawiam,
H. S.