środa, 17 grudnia 2014

Misja I: Zemsta ~ Rozdział 1

Wiadomość

poprawiona wersja

Nowy Jork, 15 marca 2012 roku
Głośny gwizd gwałtownie przedarł się przez powietrze, niosąc się między pokrytymi kaflami ścianami i odbijając od lśniącej powierzchni podłogi. Stojący nieopodal elektrycznego czajnika młody człowiek odczekał chwilę i, widząc, że urządzenie wciąż pracowało, ruszył w jego stronę.
— Znowu się zepsuł — mruknął pod nosem. — To pewnie robota Rico. — Chłopak westchnął cicho na wspomnienie tego, jak jeden z jego przyjaciół i, bądź co bądź, współlokatorów traktował wszelkie urządzenia z wyjątkiem jego ukochanych narzędzi zagłady.
Niechętnie wyłączył czajnik — woda niemal natychmiast przestała wrzeć. Sennie sięgnął po kubek, stojący po drugiej stronie marmurowego blatu, po czym — jak się szybko okazało — poderwał nieco za mocno czajnik, nieomal rozlewając wrzątek po całym pomieszczeniu. — Szlag by to… — Westchnął cicho i, tym razem ostrożniej, zalał wodą kawę rozpuszczalną, którą chwilę wcześniej wsypał na dno naczynia.
Chwycił kubek, po drodze ściągając z blatu zwiniętą gazetę i rozkładając ją w powietrzu. Następnie ruszył w stronę wielkiej, kremowej kanapy, stojącej pośrodku pomieszczenia, które można było przyrównać do salonu — to tu gromadził się cały oddział w trakcie posiłków, gier, maratonów filmowych lub wszelkich innych zająć, które umożliwiały jego członkom wspólne spędzanie czasu, zanim jeszcze zdążyli zaszyć się we własnych pokojach.
Chłopak rozsiadł się na kanapie, upijając spory łyk kawy; miał nadzieję, że nieco się w ten sposób rozbudzi. W dalszym ciągu doskwierało mu zmęczenie — trzytygodniowe szkolenie, z którego wrócił dopiero przed kilkunastoma godzinami, dało mu się we znaki. Wymagało znacznie więcej skupienia i energii, niż zwyczajne zadania, którymi zajmował się jego oddział. Cieszyła go więc niezmiernie możliwość powrotu do codziennej rutyny.
Musiał to przyznać — zdążył już zatęsknić za Nowym Jorkiem. I za tym mieszkaniem, które jego współlokatorzy zwykli nazywać bazą, choć Frank nie zgadzał się ze stwierdzeniem, że jest to dobre określenie. W końcu prawdziwa baza musi być ukryta przed oczami postronnych, a nie da się ukryć mieszkania, znajdującego się w jednym z manhattańskich apartamentowców, w dodatku graniczących z Central Parkiem.
Chłopak pokręcił głową, zrezygnowany. Chociaż uważał to miejsce za swój dom, teraz jeszcze bardziej dostrzegał, jak niewiele miało ono wspólnego z przeciętnym miejscem zamieszkania. Głównym i największym pomieszczeniem był wspomniany już wcześniej salon, który miał wysokość dwóch kondygnacji, zaś jego wystrój był utrzymany w stylu minimalistycznym — stonowane kolory i proste meble nadawały mu dość ascetycznego wyglądu. Najbardziej przykuwającą uwagę rzeczą w całym pomieszczeniu było ogromne okno, które zaczynało się na wysokości około pół metra ponad wyłożoną ciemnymi panelami podłogą, a kończyło dopiero pod samym sufitem. Zapierający dech w piersiach widok, który się z niego rozpościerał, witał każdego, kto tylko przekroczył próg bazy — Central Park oświetlony wiosennym słońcem prezentował się naprawdę malowniczo.
Rolę kuchni pełniła sporej wielkości wnęka, znajdująca się w jednej ze ścian salonu. Tak naprawdę wcale nie przypominała zwyczajnego gastronomicznego zaplecza domu — do wyłożonych jasnymi, dużymi kaflami ścian na różnych wysokościach poprzykręcane zostały solidne marmurowe płyty, służące jako blaty. Generalnie ziały one pustką, tylko gdzieniegdzie postawione zostały różne sprzęty, np. wspomniany wcześniej czajnik, ekspres lub kuchenka mikrofalowa, oraz przedmioty, takie jak puszki, jedna wypełniona po brzegi aromatyczną kawą rozpuszczalną, druga pełna torebek czarnej herbaty. Obok wnęki stał także regał wypełniony naczyniami oraz innymi niezbędnymi sprzętami. Członkowie oddziału rzadko jednak sami przyrządzali jedzenie; Frank często nad tym ubolewał, zwłaszcza że Rico umiał wyśmienicie przyrządzać ryby i owoce morza.
Naprzeciw okna znajdowały się dwa rzędy sporych, połyskujących metalicznie drzwi. Jeden z nich przebiegał tuż nad podłogą salonu, kończąc się wąskim korytarzem prowadzącym do wyjścia z mieszkania, drugi zaś znajdował się ponad kładką wykonaną z metalowej siatki — wyglądała ona dość osobliwie jak na element wystroju manhattańskiego apartamentu, dzięki niej można było się jednak dostać na wyższą kondygnację. Właśnie tam znajdowały się sypialnie wszystkich czterech członków oddziału oraz łazienka. Piętro niżej mieściły się natomiast trzy pomieszczenia — magazyn należący do Rico, w którym składowana była głównie broń, laboratorium Kowalskiego oraz Pokój Map — tak zostało nazwane przez członków oddziału zacisze szefa, gdzie trzymał różne dokumenty, broń i cenne dla niego przedmioty.
Frank po przeczytaniu artykułu z pierwszej strony New York Timesa przewertował jeszcze gazetę, ale nie znalazł żadnego innego, interesującego tekstu. Pochylił się nieco, by odłożyć gazetę wraz z pustym już kubkiem na stojący w pobliżu kanapy stolik, przypominający nieco prostopadłościenny kawałek szwajcarskiego sera, w którego dziury zostały powtykane różnorakie przedmioty.
Chłopak z powrotem rozsiadł się na wygodnym, obitym skórą meblu. Frank nie miał zbyt postawnej postury — był raczej szczupły, niewysoki, o niezbyt wyraźnie zarysowanych mięśniach. Do tego zaokrąglona twarz o łagodnych, niemal dziecięcych rysach i otaczające ją kasztanowe loki przydawały mu chłopięcego wyglądu, przez co wydawał się jeszcze bardziej niepozorny. W jego przypadku wygląd był jednak zwodniczy — chłopak miał zadatki na naprawdę świetnego agenta.
Po chwili wyciągnął spod jednej z poduszek pilota i szybko włączył siedemdziesięciocalowy telewizor, którego przymocowano do ściany naprzeciwko kanapy. Miał nadzieję, że znajdzie jakiś ciekawy program, jednak nic na żadnym z kilkuset kanałów nie przykuło jego uwagi. Podirytowany wyłączył urządzenie i odrzucił pilot na stolik.
Przez moment siedział bez ruchu i wpatrywał się w jakiś nieistniejący punkt na przeciwległej ścianie, wsłuchując się w panującą w bazie ciszę. Nie była ona czymś naturalnym — wszyscy jej mieszkańcy od wczesnego ranka byli na nogach, głównie za sprawą szefa, który zawsze pilnował, by jego podwładni zwlekali się z łóżka o wyznaczonej godzinie. Prawdopodobnie, ze względu na dość późny powrót Franka, pozwolił mu jednak na pospanie trochę dłużej. Niestety, nie wyjaśniało to nieobecności jego oraz Rico. Pewnie musieli zająć się jakimś zadaniem — to jako pierwsze przyszło do głowy Szeregowemu, gdy opuścił swój pokój.
Zerknął przez ramię. Kowalski musiał zostać, o czym świadczyła cienka smuga jasnej poświaty, która majaczyła pod drzwiami prowadzącymi do jego laboratorium. Z początku Frank przyglądał się im nieobecnym wzrokiem, wciąż zastanawiając się, co też mogli teraz robić jego towarzysze. W końcu jednak podniósł się z kanapy, decydując się zajrzeć do przyjaciela.
Kilka kroków wystarczyło, by znalazł się pod drzwiami laboratorium. Cicho zapukał w drewno. Nie chciał przeszkadzać oddziałowemu strategowi, wiedząc, jak bardzo tego nie cierpiał. Ostatecznie, nie słysząc z wnętrza żadnej odpowiedzi, chłopak zdecydował się wejść do wnętrza pomieszczenia.
Delikatnie pchnął drzwi. Skrzywił się lekko, słysząc skrzypienie zawiasów, które na szczęście umilkło po szerszym ich otwarciu. Przekroczył próg skąpanego w półmroku pomieszczenia. Jego ściany znikały gdzieś za dziesiątkami nieprzerwanie migoczących monitorów. Na lewo od wejścia stał dość spory masywny stół — liczne obdrapania, otwory i odpryski lakieru świadczyły o tym, że był on intensywnie użytkowany. Tuż za nim można było dostrzec znajdujące się w ścianie regały, wypełnione różnymi książkami i dziwacznymi przedmiotami.
W samym środku tego osobliwego pomieszczenia, będącego ni to pracownią, ni to laboratorium, stało potężne, czarne krzesło. Siedzący w nim mężczyzna nieznacznie się pochylał, nieprzerwanie wpatrując się w znajdujące się przed nim monitory. Jego wzrok nieustannie prześlizgiwał się z jednego obrazu na drugi, zaś na twarzy malowało się wręcz nienaturalne skupienie.
Chłopak spróbował bezgłośnie się do niego zbliżyć, lecz bezskutecznie — mężczyzna musiał go usłyszeć. Natychmiast wyciągnął rękę w stronę niewielkiego stolika, znajdującego się po jego prawej stronie i będącego praktycznie jedynym normalnym meblem stojącym w tym pomieszczeniu. Rozprostował długie palce, lekko muskając prostą, niebieską ramkę, w którą oprawione zostało zdjęcie pięknej, młodej kobiety, uśmiechającej się zadziornie.
Po chwili ramka wraz ze zdjęciem z cichym brzdękiem uderzyła o blat stolika. Mężczyzna cofnął rękę, niechętnie odwracając się w stronę gościa. Frank nie potrafił zrozumieć, dlaczego ten świetny strateg, nieco szalony naukowiec i zapalony wynalazca wciąż jeszcze ukrywał przed swoimi towarzyszami tę niewielką fotografię niezwykle podobno serdecznej kobiety, choć i tak wszyscy byli świadomi tego, jak beznadziejnie się w niej zakochał, niestety bez wzajemności.
— Coś się stało, Frank? — Pozbawiony nawet cienia emocji głos Kowalskiego wyrwał chłopaka z zamyślenia.
Chociaż strateg zdawał się być całkowicie spokojny, z jego twarzy dało się wyczytać pewne napięcie. Zwykle szare cienie pod jego błękitnymi oczami przybrały lekko fioletowawy kolor, zdradzając zmęczenie i stres.
— Nic. Po prostu po zrobieniu sobie kawy zacząłem się zastanawiać, gdzie was wszystkich wywiało, i pomyślałem, że mógłbym zajrzeć i sprawdzić, co robisz — wyjaśnił chłopak pogodnie, wzruszając przy tym nieznacznie ramionami.
Strateg zmierzył go wzrokiem z wyraźną dezaprobatą — najwyraźniej nie spodobał mu się poziom jego nieco zawiłej i trochę kolokwialnej odpowiedzi. Westchnął cicho i, nie zwracając już na Franka większej uwagi, powrócił do bacznej obserwacji monitorów. Chłopak, nie zrażając się jego reakcją, zbliżył się do niego i zajrzał mu przez ramię. Na ekranie znajdującym się tuż przed nosem Kowalskiego była wyświetlona regularna siatka cienkich i nieco grubszych linii, przypominająca nieco Frankowi mapę Queens. Po jednej z nich z zawrotną prędkością pędziły dwie kropki — pomarańczowa uciekała najszybciej, jak tylko mogła, lecz i tak na skrzyżowaniach odległość między nią a zieloną diametralnie malała.
— Coś ukradli? — spytał chłopak po chwili zastanowienia.
— Coś ważnego — stwierdził tylko strateg cichym głosem i gwałtownie przejechał fotelem na drugi koniec pomieszczenia.
Frank przyglądał się swojemu towarzyszowi z uwagą, podczas gdy przeglądał on stertę teczek, upchaną w kącie. Wyciągnął kilka z nich, rozłożył je na stole i szybko je przewertował. W końcu zdecydował się wziąć cztery i wrócił na miejsce.
— Przekaż je Philowi — przykazał stanowczo, podając chłopakowi dokumenty i bezzwłocznie wracając do poprzedniego zajęcia.
— Zaległe raporty? — Frank podniósł wzrok znad trzymanych w rękach teczek i zerknął w jego stronę.
Kowalski przytaknął nieznacznie, nawet nie spoglądając na chłopaka. Po chwili dalszego wpatrywania się w monitory splótł palce i oparł na nich podbródek. Frank wiedział już, że zagadywanie przyjaciela nie miało sensu — strateg był zbyt pochłonięty wykonywanym właśnie zajęciem. Chłopak westchnął, krzywiąc się lekko, i ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał się jednak w progu, by móc jeszcze przez chwilę przyjrzeć się Kowalskiemu.
Kołnierz jego śnieżnobiałej koszuli wyjątkowo niechlujnie wystawał ponad lekko wygnieciony czarny sweter, tak jakby mężczyzna ubierał się wcześniej w znacznym pośpiechu. Jego jasnobrązowe włosy nie układały się w żadną konkretną fryzurę — strasznie zmierzwione odstawały na wszystkie strony, sprawiając wrażenie, że ich właściciel dopiero co zgramolił się z łóżka i nie zdążył nawet przejrzeć się w lustrze. Frank ściągnął brwi. Brak tak charakterystycznego dla Kowalskiego ładu w wyglądzie wzbudził w nim mieszane uczucia, oznaczał bowiem, że to coś musiało być naprawdę ważne.

Po oświetlanej dziesiątkami jarzeniówek powierzchni jednego z kilku poziomów podziemnego parkingu echem niósł się cichy odgłos kroków. Powoli zbliżały się one w kierunku jednego z wielu pozostawionych w tym miejscu pojazdów, sporego, wysoko zawieszonego samochodu, przypominającego barwą igły świerku. Z jednej strony sąsiadował on z nieco niższym, kremowym Chevroletem, zaś miejsce znajdującego się po jego drugiej stronie pozostawało, przynajmniej w tym momencie, puste.
Widok znajomego Jeepa z pewnością był powodem szerokiego uśmiechu, który pojawił się na twarzy zbliżającego się do niego z cichym pogwizdywaniem Franka. Bardzo lubił to auto, najczęściej zresztą wśród całego oddziału siadał za jego kierownicą. Jego przyjaciele znacznie bardziej woleli starszego, opancerzonego Jeepa, którego kilka lat wcześniej w jakimś komisie Rico znalazł i nieco podrasował. Pojazd służbowy pozostawał więc do dyspozycji Szeregowego, który obchodził się z nim na szczęście dużo ostrożniej niż przyjaciele.
Dziarsko podszedł do Grand Cherokke’a i trochę za mocno szarpnął klamkę, znajdującą się na przednich drzwiach od strony kierowcy. Metalowe skrzydło odskoczyło z impetem, uderzając Franka w ramię. Chłopak syknął z irytacją i opadł na obity skórą fotel. Wpychając kluczyk do stacyjki, energicznie rozmasował rękę. Po donośnym zatrzaśnięciu drzwi z lekkim piskiem opon ruszył z miejsca.
Gdy tylko poczuł opór pedałów pod stopami i chłodną powierzchnię kierownicy, uleciały z niego resztki wcześniejszej irytacji. Rozluźnił się, wyciągając w miękkim fotelu. Coś w jeździe samochodem było dla niego uspokajającego. Odruchowo sięgnął w stronę odtwarzacza z zamiarem puszczenia jakiejś muzyki, by umilić sobie jazdę. I to był błąd.
Z głośników natychmiast zaczęło wydobywać się niemiłosiernie głośne brzmienie gitary basowej i elektrycznej, połączone z odgłosami perkusji i donośnym, jednak niezbyt wyraźnym śpiewem. Chłopak bez chwili wahania ściszył miotającą głośnikami muzykę, próbując ulżyć nieco swym uszom. Od razu wiedział, kto przed nim prowadził auto — tylko Rico w całym oddziale nie zależało specjalnie na dobrej kondycji swojego słuchu.
Frank szybko doszedł do siebie po nagłej, muzycznej eksplozji. Wykonując kilka prostych manewrów, opuścił miejsce parkingowe i ruszył w stronę wyjazdu na jedną z nowojorskich ulic. Po kilku minutach wreszcie wydostał się na zewnątrz. Z początku światło wpadające we wjazd do podziemnego parkingu oślepiło go, lecz po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do porannego, marcowego słońca.
Wpatrując się w błyszczący w jego promieniach asfalt, wypełniony żółtymi taksówkami i innymi autami, Szeregowy kątem oka zerknął na Central Park. Gdzieś w oddali zamajaczyły ceglane mury miejskiego zoo, którego widok natychmiast wywołał uśmiech na jego twarzy. Bardzo lubił zarówno to zawsze tłumnie odwiedzane miejsce, jak i mieszkające w nim zwierzęta. Prędko zmusił się jednak do uważnego wpatrywania się w drogę, po tym, jak ledwo uniknął zderzenia z włączającym się do ruchu pojazdem.
Podróż zajęła mu może z dziesięć minut — jego cel znajdował się całkiem blisko, lecz ilość krążących po Manhattanie aut była jak zwykle dość spora, wobec czego nie obyło się bez korków. Niestety, miejsce, w którym mógłby zaparkować, odnalazł dopiero po kolejnych kilku minutach krążenia w pobliżu budynku będącego jego celem. Ledwo wciskając się pomiędzy dwa stosunkowo małe samochody osobowe, Frank uświadomił sobie, że w sumie szybciej byłoby, gdyby dostał się tu na piechotę.
— Głupie przyzwyczajenia — mruknął pod nosem, wysiadając niespiesznie z Jeepa i po przejściu kilku metrów zdalnie zamykając pojazd.
Ruszył żwawym krokiem w stronę dość szerokich schodów z piaskowca. Ponad nimi rozciągała się potężna, jasna fasada pokaźnego, bogato zdobionego budynku, wzniesionego wraz z początkiem XX wieku. Nietrudno było stwierdzić, że jest to gmach należący do rządu lub jakiejś rządowej organizacji. Gdy już Frank wspiął się na ostatni stopień, jego oczom ukazały się potężne, szklane drzwi ze złotymi wykończeniami. Tuż obok nich do muru została przymocowana niewielkich rozmiarów prosta tabliczka. Został na nią naniesiony napis Central Intelligence Agency oraz kilka linijek tekstu zbyt małych, by Szeregowy mógł je odczytać.
Frank prędko podszedł do podwójnego, przeszklonego skrzydła i pchnął je zdecydowanie. Przekraczając próg budynku, natychmiast zwrócił uwagę na gromadzący się w hallu tłum, który nieco go dezorientował. Zbity z tropu, przekrzywił głowę, przyglądając się uważnie zgromadzonym ludziom. — Co się do diaska dzieje? — zapytał bezgłośnie sam siebie. Zmrużył oczy, zatrzymując się niemal w samym środku hallu. Wiele osób mijało go, nawet nie zdając sobie sprawy z jego obecności. W ich rozbieganych spojrzeniach bez trudu dostrzegł cień strachu.
Dopiero po dłuższej chwili wyrwał się z letargu i bezwiednie ruszył w stronę jednej ze strzeżonych bramek. Gdy tylko zbliżył się do ubranego od stóp do głów w ciemne barwy strażnika, ten uniósł dłoń we wstrzymującym geście. Przez kilka sekund lustrował niepozorną postać Franka nieco krytycznie. Chłopak, nie przejmując się jego niezbyt przyjemnym spojrzeniem, zręcznie wydobył z kieszeni identyfikator i podał go mężczyźnie. Strażnik przez chwilę przyglądał się badawczo przedmiotowi, w dalszym ciągu nieufnie zerkając w stronę Szeregowego.
Frank zmarszczył lekko brwi. Dziwiła go ta bezzasadna wrogość z jego strony. Nie potrafił za nic w świecie stwierdzić, czego mogła być efektem. Wiedział jednak jedno — musiała być w jakiś sposób związana z tym, co działo się wokół niego.
W końcu strażnik spojrzał w jego stronę przyjaźnie, uśmiechając się przy tym przepraszająco. — Witam, panie Norton — odparł pogodnie. Wyraźnie było widać, że mu ulżyło.
Szeregowy skinął głową, odwzajemniając przyjacielski gest. Wziął od mężczyzny swój identyfikator i ruszył w kierunku wind, znajdujących się tuż za bramkami. Ucieszył go fakt, że nikt poza nim nie wybierał się do biur — może i należał do osób bardzo towarzyskich, ale napięta atmosfera panująca w budynku sprawiała, że czuł się dość niezręcznie.
Będąc samemu w stalowej kabinie, miał wreszcie szansę, by przemyśleć to, co zaobserwował. Całe to zamieszanie w gmachu było co najmniej niepokojące. Nie był jednak świadom, czy było to związane z nieplanowaną misją jego towarzyszy. Tym niemniej, jeśli wszystko to łączyło się z kradzieżą lub przeciekiem, sytuacja musiała być całkiem poważna.
Windą delikatnie szarpnęło, po czym raptownie się zatrzymała. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie, ukazując długi, dobrze oświetlony korytarz. W jego jasnych ścianach ciągnęły się równoległe rzędy drzwi, z pozoru niemające końca. Wydłużone pomieszczenie było wyjątkowo puste, a panująca w nim cisza przyprawiała o dreszcze, przypominając nieco scenerię z taniego horroru.
Frank niepewnie opuścił windę, która tuż za jego plecami z cichym świstem zniknęła za metalowymi drzwiami. Powoli skierował się w stronę znajdujących się kilkanaście metrów dalej znajomych drzwi z przykręconą do nich tabliczką „P. Huxley”. Echo jego kroków niosło się po korytarzu, wzmacniając wrażenie, że pomieszczenie nie ma końca. Gdy Szeregowy wreszcie znalazł się przed swoim celem i już wyciągnął dłoń, by chwycić klamkę, szare skrzydło odskoczyło z impetem, prawie przygniatając go do ściany.
Z wnętrza pomieszczenia wybiegł rozgorączkowany mężczyzna. Jego krótko ścięte, ciemnobrązowe włosy lśniły w białym, jaskrawym świetle jarzeniówek, zaś rozbiegany wzrok błądził po korytarzu. Gdy tylko spostrzegł, że nieomal kogoś zmiażdżył, natychmiast przymknął drzwi i uśmiechnął się lekko speszony. Dopiero po chwili dostrzegł teczki, które Frank trzymał w rękach.
— Zaległe raporty? — spytał Phil, doskonale znając odpowiedź.
Szeregowy przekrzywił nieco głowę i uśmiechnął się szeroko ze świadomością, że sam wcześniej zadał to samo pytanie. Minął moment, zanim uświadomił sobie, że Phil już zmierza szybkim krokiem w kierunku wind.
— Zaczekaj! — Dogonienie go nie zajęło mu zbyt wiele czasu.
— Chodźmy na dół, muszę jeszcze coś załatwić — zaproponował mężczyzna natychmiast, nawet nie czekając na odpowiedź ze strony Franka.
— Coś się stało? — spytał Szeregowy bezzwłocznie, mając nadzieję, że wreszcie uzyska jakąś odpowiedź.
— Nic specjalnego — rzucił Phil obojętnie, lekko wzruszając ramionami. Widać jednak było wyraźnie, że chciał, by Frank po prostu zbagatelizował całą sprawę.
Chłopak ruszył cierpliwie za przyjacielem, starając się powstrzymać zżerającą go od środka ciekawość. Phil nacisnął przycisk i po upływie najwyżej trzydziestu sekund metalowe drzwi rozsunęły się, pozwalając obojgu dostać się do windy.
— Przenoszą mi gabinet — wyjaśnił mężczyzna krótko, napotykając wzrok Szeregowego. Jego twarz przybrała jednak przy tym dziwny, niezrozumiały wyraz.
Frank zrezygnował z zadawania pytań, wiedząc doskonale, że i tak nie otrzyma na nie odpowiedzi. Po chwili ledwo wyczuwalnej jazdy winda delikatnie drgnęła i przed oczami dwojga ludzi ukazał się korytarz, który rozciągał się piętro niżej. Kręciło się tu kilkanaście osób, równie poddenerwowanych, co tłum zebrany w hallu. Mnóstwo biurowych pracowników Agencji przechodziło z pomieszczenia do pomieszczenia, trzymając w rękach grube pliki dokumentów, gdzieniegdzie wśród tłumu pojawiał się ktoś umundurowany.
Phil wraz z Frankiem opuścili kabinę i zaczęli przedzierać się przez korytarz. Szeregowy nie miał pojęcia, gdzie zmierzali. Pomimo dziwnych i trochę przy tym niepokojących przeczuć, nie spuszczał wzroku ze swojego wciąż milczącego towarzysza, posłusznie za nim podążając. W końcu jednak, ku wielkiej uciesze chłopaka, Phil postanowił ukrócić ich wędrówkę.
Mężczyźni przekroczyli próg jednych z drzwi i znaleźli się w białym, pozbawionym okien pomieszczeniu, jednym z wielu jemu podobnych, wychodzących z utrzymanego w stonowanych barwach korytarza. Tuż za prostym biurkiem, które stało w prawej części gabinetu, siedziała drobna kobieta o skórze koloru mlecznej czekolady i pięknych, ciemnych puklach, okalających jej nieco pociągłą twarz.
— Witaj, Vanesso — odparł Phil zdawkowo, choć z dużo większym entuzjazmem niż kilka chwil wcześniej.
Kobieta uniosła nieco głowę, zerkając znad kilku kartek na dwóch mężczyzn, którzy znaleźli się na wprost niej. Od razu wyprostowała się i ostrożnie odłożyła na biurko trzymany przez siebie srebrny długopis.
— Dzień dobry, panie Huxley — odpowiedziała po chwili z rozbrajającym uśmiechem.
Frank nieśmiało skinął głową w jej stronę, na co Vanessa odpowiedziała tym samym. Dziewczyna miała najwyżej dwadzieścia pięć lat. Jej bardzo wytworny i starannie dopieszczony wygląd sugerował, że niezwykle dbała o każdy, najdrobniejszy nawet szczegół swojego wizerunku. Z tego, co było wiadome Szeregowemu, jej ojciec pracował w strukturach CIA już od dawna, zajmując dość ważne stanowisko. Córka najpewniej poszła w jego ślady, choć z pozoru nie nadawała się na agenta wywiadu.
— To co tam dla mnie masz? — zapytał Phil, wyrywając Franka z zamyślenia. Chłopak z początku spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem. Minęła chwila, zanim oprzytomniał, że powinien coś odpowiedzieć.
— To tak… — Podszedł do biurka i rozłożył na blacie dokumentu, starając się nie zerkać w stronę przyglądającej mu się z nieskrywaną ciekawością Vanessy. — Znając życie, część tych dokumentów zostaje tu, w Nowym Jorku, a resztę trzeba wysłać do Langley. Mógłbyś dokładniej te papiery przejrzeć, bo niektóre są pewnie skierowane do Biura Badań i Rozwoju, zaś pozostałe do Biura Spraw Wojskowych — Frank poinstruował swojego przyjaciela, chociaż nie raz już dostarczał mu raporty.
— Co oni by bez ciebie zrobili — mruknął Phil niby do siebie, ale na tyle głośno, by usłyszał to również jego towarzysz.
Chłopak uśmiechnął się lekko w odpowiedzi, wzruszając ramionami.
— Nie chciało im się, mam rację? — spytał mężczyzna, zerkając w stronę Szeregowego.
— Pewnie tak — Frank przytaknął, po czym dodał: — Wiesz, jaki szef ma stosunek do papierkowej roboty. — Cała trójka obecna w pomieszczeniu się roześmiała.
Gdy już nieco ochłonęli, Phil zgarnął dokumenty z powierzchni drewnianego blatu, chcąc najwyraźniej skierować się już do swojego nowego gabinetu, mieszczącego się tuż za ścianą. Nim jednak zdążył choć chwycić klamkę, usłyszał manifestacyjne odchrząknięcie. Obrócił się nieznacznie i natychmiast napotkał na karcące spojrzenie jego podwładnej. — Byłbym zapomniał… — mruknął cicho, trochę zakłopotany.
Sięgnął po spoczywające w dłoniach Vanessy koperty, które dziewczyna, wyciągając dłoń w jego stronę, podała swojemu przełożonemu. — Niedawno otrzymaliśmy dla was dwie przesyłki — poinformował naprędce, uważnie przyglądając się zapisanym częściom kopert. — Jedna jest dla twojego szefa, zakładam, że nadesłana została z centrum dowodzenia. Druga natomiast jest zaadresowana do ciebie. — Phil podał Frankowi dwie cienkie paczuszki.
Chłopak, niezmiernie zdumiony, uważnie przyjrzał się kopercie. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się żadnej wiadomości, a zwłaszcza nie przekazanej przez Phila.
— Nie wiemy, kto jest jej nadawcą — wyjaśnił szybko jego towarzysz, dostrzegając najwyraźniej malujące się na twarzy młodego człowieka zdziwienie. — Pojawiła się u nas jakiś tydzień temu.
Frank, wciąż zbity z tropu, przewracał kopertę w palcach. Na matowym papierze było starannie odręcznie napisane wyjątkowo ozdobną czcionką „Frank Norton”. Z drugiej strony koperty wykaligrafowane zostały tylko dwie przeplatające się ze sobą litery — J i B. Chłopak nie miał pojęcia, co mogły one oznaczać, ale coś podświadomie podpowiadało mu, że nie było to nic dobrego.
— Spokojnie, jest zbyt cienka jak na bombę — pocieszył go półżartem Phil.
Szeregowy z początku spojrzał na niego z dezaprobatą. Dopiero po chwili jego twarz rozjaśnił lekki, promienny uśmiech.
— Dobra, nie mogę tu tak stać przez cały dzień, mam trochę do roboty — Phil zerknął na spoczywającego na jego nadgarstku Rolexa i przygryzł dolną wargę.
Frank prędko poszedł w jego ślady, spoglądając na swojego sportowego Swatcha. — Ja w ogóle muszę już lecieć — odparł trochę nerwowo. — Mam nadzieję, że szef jeszcze nie wrócił, bo inaczej by mnie chyba udusił ze względu na to, że przez to szkolenie w Hiszpanii nie było mnie od trzech tygodni — dodał z zakłopotaniem.
— Nie ma sprawy, leć. — Jego towarzysz zaglądnął do trzymanych w rękach dokumentów. Po chwili podniósł jednak wzrok i dał tym samym do zrozumienia Frankowi, by jeszcze moment zaczekał. — Właśnie zapomniałem spytać, jak tam było na wyjeździe? Odpocząłeś trochę od Nowego Jorku? — Na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek.
— Na pewno Madryt nie jest tak wielki, ale, wierz mi, też jest bardzo zatłoczony, szczególne ze względu na wielu turystów — chłopak westchnął cicho, żałując najwyraźniej, że sam nie miał ani chwili na zwiedzanie hiszpańskiej stolicy. — A szkolenie jak to szkolenie, nic niezwykłego — dodał, wymieniając z przyjacielem porozumiewawcze spojrzenia.
— No tak, mogliby je trochę urozmaicać — mruknął Phil.
Szeregowy uśmiechnął się smutno. — Cóż poradzić. — Wzruszył lekko ramionami. — To do zobaczenia — rzucił jeszcze do obecnych w pomieszczeniu i szybkim krokiem wyszedł na korytarz.

Chłodny, suchy powiew prędko wypełnił zacienione wnętrze Jeepa. Siedzący na miejscu kierowcy chłopak czuł, jak powietrze, wydobywające się z wylotów klimatyzacji, smagało lekko jego policzki, nie zwracał na nie jednak zupełnie uwagi — wszystkie jego myśli zaprzątała zagadkowa koperta. Wpatrywał się w nią tępo, nie będąc pewnym, czy powinien sprawdzić, co znajduje się w jej środku.
W końcu jednak, tknięty złym przeczuciem Frank ostrożnie rozerwał papier, nie chcąc uszkodzić w żaden sposób zawartości przesyłki. Z wnętrza koperty wysunęła się drobna, złożona na pół karteczka. Chłopak przez moment obracał ją w palcach, po czym ostatecznie zdecydował się ją rozprostować. Ku jego zaskoczeniu spomiędzy niej wypadł jeszcze jeden kawałek nieco sztywniejszego papieru, opadając między pedał gazu a hamulec. Frank szybko po niego sięgnął. Gdy tylko podniósł go na wysokość oczu i obrócił w palcach, osłupiał. Z pewnością nie było to coś, czego by się kiedykolwiek spodziewał.
Trzymał w dłoni niewielkich rozmiarów fotografię. Z pozoru zdawała się zupełnie zwyczajna — ot, trójka przeciętnych ludzi, sfotografowanych na tle starannie utrzymanego ogrodu. Frank jednak wiedział aż za dobrze, kto został uchwycony na tym zdjęciu — ba, sam się na nim znajdował. Sęk w tym, że ta fotografia została wykonana niemal dwanaście lat temu przez jego matkę.
Powstała zresztą w okolicznościach, które wspominał z ogromnym żalem, jako że był to jeden z ostatnich dni spędzonych z dość bliską mu częścią jego rodziny — wujkiem Nigelem, bratem jego mamy, oraz jego córką, Ellie. Wciąż pamiętał tamto wyjątkowo słoneczne jak na Wielką Brytanię lato. Na wspomnienie szerokiego uśmiechu, który niemal nigdy nie schodził z promiennej, pokrytej kilkoma piegami twarzy jego kuzynki i częstej towarzyszki zabaw, kąciki jego ust nieznacznie się uniosły. Trudno było uwierzyć w to, że dziewczynka w takim stopniu przepełniona radością mogła tak wiele doświadczyć — w wyjątkowo tragicznych okolicznościach stracić matkę, a wraz z nią szansę na zwyczajne, sielankowe dzieciństwo.
Frank przełknął gulę, która momentalnie pojawiła się w jego gardle. Właściwie to wychował się razem z młodszą od siebie kuzynką. W jego wspomnieniach utkwił widok jej, wpatrującej się w niego z taką ufnością, gdy obiecywał, że jego wyjazd do Stanów Zjednoczonych niczego nie zmieni. Że dalej będą ze sobą rozmawiać, śmiać się razem, pisać do siebie listy. Jakże zrobiło mu się przykro, kiedy oprzytomniał, że złożonej obietnicy nigdy nie dotrzymał. Kontakt z brytyjską częścią rodziny praktycznie całkowicie się urwał — ocean okazał się jednak zbyt rozległą barierą.
Chłopak dopiero po chwili przypomniał sobie o trzymanej w drugiej ręce karteczce. Zerknął w jej stronę niepewnie, świadom kryjącego się w niej zapewne jakiegoś podstępu. Uniósł ją lekko, by móc dojrzeć słowa starannie naniesione na powierzchnię kartki. Z wolna zlustrował tekst, po czym zmarszczył brwi i ponownie się mu przyjrzał.
Kiedy dotarł do niego wreszcie sens tej krótkiej wiadomości, Frank poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Jego ciałem wstrząsnął delikatny dreszcz, zaś źrenice jego oczu nieznacznie się powiększyły. Niemal natychmiast zacisnął powieki i zaczerpnął kilka głębszych oddechów, próbując uspokoić nieco rozpędzone tętno. Szef byłby zły, skarcił się bezzwłocznie w myślach, wciąż przekonując siebie, że to, co odczytał przed momentem z kartki, nie mogło być prawdą. Musisz zachować zimną krew, powtarzał sobie niczym mantrę.
W końcu jego wzrok ponownie natrafił na krótki liścik. Tym razem jednak emocje wzięły nad nim górę. Odrzucił z impetem kopertę wraz z jej zawartością na ziejące pustką siedzenie pasażera, zacisnął kurczowo ręce na kierownicy, zwalniając wcześniej hamulec ręczny, i z całej siły wcisnął pedał gazu. Jeep gwałtownie wycofał, omal nie taranując sunącego powoli ulicą Lexusa. Frank nie miał wprawdzie zbyt wiele czasu, zatrzymał się jednak i uspokoił kierowcę drugiego pojazdu, po czym prędko włączył się z powrotem do ruchu.
Przedzierał się w stronę bazy, pokonując pełne samochodów, nowojorskie ulice najszybciej, jak tylko mógł. Nie przejmował się już niezapowiedzianym, porannym wypadem przyjaciół, ani zamieszaniem w budynku CIA. W jego umyśle wciąż krążyło tylko jedno zdanie — Śpiesz się, jeśli chcesz zobaczyć ich jeszcze żywych…

Poprawione, nareszcie; pomęczyłam się trochę, ale mam nadzieję, że w tej formie rozdział jest lepszy i przyjemniejszy w odbiorze niż poprzednia wersja.
Mam nadzieję.

Pozdrawiam,
H. S.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Serdecznie dziękuję za najdrobniejszą nawet opinię!
Każdy spam, który znajdzie się pod którymkolwiek postem, zostanie natychmiast usunięty, a jego autor — dotkliwie prześladowany.
Miejsce na jakiekolwiek reklamówki znajduje się w zakładce Informatorzy.