Propozycja
Kopenhaga, 16 marca 2012 roku
Niewielka, rozklekotana ciężarówka pokonywała kolejne metry ulicy z niezbyt imponującą prędkością. Na pojeździe nie było żadnych napisów, haseł lub grafik, które mogłyby zdradzać, że należy do jakiegoś określonego przedsiębiorstwa — ot, zwyczajna, ciemna furgonetka, wolno przemierzająca duńską stolicę. Jej kierowca pogwizdywał cicho. Nie odznaczał się niczym szczególnym zarówno w wyglądzie, jak i w zachowaniu — z pozoru prezentował się zupełnie przeciętnie, jednak zdawał się kompletnie nie pasować do wykonywanego właśnie zajęcia. Takiego mężczyznę prędzej minęłoby się, spacerując chodnikami City, niż dostrzegło w zapyziałej, poprzemysłowej dzielnicy za kierownicą zdezelowanej furgonetki.
W pewnym momencie pojazd skręcił w boczną uliczkę, znikając w cieniu kamienic. Po chwili zatrzymał się na środku małego, tonącego w mroku podwórza. Kierowca zgasił silnik i wyjrzał na zewnątrz, dokładnie przyglądając się okolicy, jakby badając, czy ktoś przypadkiem go nie obserwował. Gdy nie dostrzegł nikogo podejrzanego, sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyciągnął z niej drobny przedmiot, który okazał się być notatnikiem. Przewertował go szybkim ruchem, zatrzymując się na jednej ze stron.
— To tutaj — mruknął do siebie, zerkając w stronę kamienicy, po czym podciągnął rękaw i przyjrzał się zegarkowi. — Powinien już tu być. — Schował notatnik i nieco nerwowo wysiadł z szoferki.
Poczuł, jak zaczynają spływać po nim krople rzęsistego deszczu. Westchnął i ruszył w stronę tylnych drzwi prowadzących do budynku. Nim jednak zdążył je otworzyć, wnętrze kamienicy pospiesznie opuścił jakiś mężczyzna. Był nieco od niego niższy, ubrany całkiem elegancko. Zachowywał się przy tym dość osobliwie — wyminął go szybkim krokiem, jakby próbował jak najprędzej od niego uciec. Kierowca powiódł za nim wzrokiem; nie zdołał bliżej przyjrzeć się twarzy tego tajemniczego człowieka, ale coś w nim wydawało się być znajome.
Nie miał czasu na dłuższe zastanawianie się nad tym. Wszedł do ciemnej, chłodnej klatki schodowej i zaczął wspinać się na coraz wyższe piętra. W końcu stanął przed drzwiami opatrzonymi numerem „12”; to tu miała mieszkać — przynajmniej tymczasowo — osoba, będąca zleceniodawcą jego ostatniego zadania.
Mężczyzna wahał się przez moment, ale wynagrodzenie obiecane mu przy zawieraniu umowy stanowiło łakomy kąsek. Stanowczym ruchem zapukał w drzwi. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Cisza panująca na korytarzu stawała się coraz bardziej irytująca, w dodatku zaczął mieć wrażenie, że ktoś go usilnie obserwował. Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym oprócz niego nie było żywej duszy. Pokręcił głową z rezygnacją i już kierował się w stronę schodów, gdy drzwi do dwunastego mieszkania uchyliły się. Wyjrzała zza nich młoda, dość wyzywająco ubrana dziewczyna — miała na sobie jedynie kusą spódniczkę i krótką, opiętą bluzkę. Krytycznie obejrzała gościa, mrużąc przy tym mocno pomalowane oczy.
— Kai, to chyba ktoś do ciebie — krzyknęła niechętnie po duńsku, odwracając się w stronę wnętrza przedpokoju.
Mężczyzna przygryzł wargę. Nie znał za dobrze duńskiego, najwyżej kilka prostych słów i zwrotów, przez co w takich sytuacjach czuł się dość niezręcznie. Miał tylko nadzieję, że człowiek, z którym miał właśnie ubić interes, umiał choć trochę mówić po angielsku.
Tymczasem zza pleców dziewczyny wyłonił się barczysty blondyn, niemal o głowę go przewyższający. Przez ciemny, dopasowany podkoszulek były widoczne zarysy rozbudowanych mięśni ramion i klatki piersiowej. Wyraz jego twarzy był dość surowy, w dodatku chłód dostrzegalny w małych, błękitnych oczach wywoływał nieprzyjemny dreszcz. Przez moment kierowca zwątpił, czy adres, który zanotował, aby na pewno był tym właściwym, po chwili jednak na ustach mężczyzny zamajaczył drobny uśmieszek.
— Wracaj przed telewizor, Aina. Muszę obgadać interesy — warknął do dziewczyny, która natychmiast zniknęła we wnętrzu mieszkania. — Masz dla mnie to, co chciałem? — spytał, zwracając się łamaną angielszczyzną do swojego towarzysza.
Ten ostrożnie przytaknął, wyciągając z kieszeni złożoną na pół kopertę. Duńczyk zatarł ręce, natychmiast zabierając ją od niego i ruszając w głąb przedpokoju. Po kilkunastu sekundach wrócił z plikiem dolarów w dłoniach. — To dla ciebie. — Szybkim ruchem podał je kierowcy.
Niemal w tej samej chwili drzwi do mieszkania z hukiem zatrzasnęły się tuż przed jego nosem. Mężczyzna jeszcze przez moment pozostawał w bezruchu, tępo wpatrując się w poszarzałe drewno, po czym schował banknoty do tej samej kieszeni, w której trzymał notatnik, i ruszył w stronę klatki schodowej. Zbiegł na sam dół i ponownie znalazł się na podwórzu. Zerknął w stronę nieba, w dalszym ciągu pokrytego grubą warstwą szarych chmur — Kopenhaga wciąż jeszcze skąpana była w deszczu.
Wpatrywała się tępo w szarą ścianę deszczu, zalewającego ulice. Szła wolnym krokiem przed siebie; zdawało się, że snuła się po Kopenhadze bez celu, błądząc po wąskich uliczkach. Mijała po drodze wielu ludzi, którzy oglądali się podejrzliwie w jej stronę. Mimo że nie wyróżniała się specjalnie wyglądem, było w niej coś nieco niepokojącego — kaptur ciemnej bluzy, wystający spod kołnierza skórzanej kurtki, zakrywał jej krótkie, rude włosy, a ciemne okulary przesłaniały całkowicie parę jasnych oczu, tak że niemożliwe stało się dostrzeżenie, w jakim kierunku spoglądała.
Jej zachowanie też sprawiało wrażenie nienaturalnego; pokonywała kolejne ulice tak szybko, że trudno było za nią podążać — zupełnie jakby przed kimś lub czymś uciekała. Wyraźnie bała się, że ktoś może ją obserwować i skrzętnie unikała jakiegokolwiek kontaktu z mijanymi przechodniami. W zasadzie nie powinna zwracać na siebie uwagi — co w ten sposób czyniła dość skutecznie — ale nie potrafiła powstrzymać z każdą chwilą potęgującego się uczucia niepokoju, który towarzyszyło jej od dłuższego czasu.
Dopiero gdy wkroczyła w jedną z bocznych ulic, prawie zupełnie opustoszałą, nieco się rozluźniła — była w stanie dokładnie obserwować otoczenie i wypatrywać najmniejszego drgnienia; nic już nie mogło umknąć jej uwadze, znikając wśród tłumu ludzi. Wepchnęła ręce do kieszeni i nieco się pochyliła, nie chcąc, by strugi deszczu uderzały o jej twarz. Jej dłonie powoli zacisnęły się w pięści. Nie znosiła tego miasta. Już sam ostry zapach morza, niesiony zimnym wiatrem, sprawiał, że po jej kręgosłupie przebiegał niespokojny dreszcz.
Nie chciała pamiętać o wszystkim, co tu przed kilkunastoma laty zaszło. Nie pozostało jej nic oprócz rozmywających się wspomnień tamtego feralnego dnia, który przewrócił cały jej świat do góry nogami. Zacisnęła wargi na samą myśl o tym. Gołymi rękami by go udusiła… udusiłaby ich obu. Do tej pory nie potrafiła ponownie znaleźć dla nich miejsca w swoim życiu — nie po tamtych wydarzeniach, choć wielokrotnie pragnęła, aby wszystko wróciło do normy. Stąd też, gdy zyskała szansę naprawienia choć jednej dawnej relacji, postanowiła spróbować; niestety, nie wszystko mogło wyglądać tak jak dawniej.
Westchnęła, będąc coraz bliżej wyznaczonego sobie celu. Nadal przed jej oczami rysowały się tamte twarze… Nie była w stanie przestać zastanawiać się nad tym, jak wyglądałoby jej życie, gdyby nic się nie wydarzyło; gdyby przyjaźń, łącząca niegdyś trójkę bardzo sobie bliskich dzieciaków, nie została poddana próbie.
W pewnym momencie raptownie się zatrzymała. Rozejrzała się ostrożnie, szukając wzrokiem jakichkolwiek oznak zbliżającego się zagrożenia. Gdy takowych nie dostrzegła, zbliżyła się do ściany jednej z kamienic i oparła się o nią plecami. Wciąż jeszcze uważnie przyglądała się ulicy; cień rzucany przez budynek, pod którym stała, sprawił jednak, że stała się nieco spokojniejsza.
Nie minęła nawet minuta, a telefon, znajdujący się w jednej z kieszeni jej kurtki, gwałtownie zawibrował. Gdy tylko go wyciągnęła i dostrzegła numer osoby dzwoniącej, westchnęła głęboko. Wiedziała doskonale, że powinna odebrać; że jej przyjaciółka już po kilku sygnałach zacznie się martwić. Teraz jednak miała znacznie ważniejszą sprawę do załatwienia i wszystko inne musiało zaczekać. Jej palec delikatnie nacisnął na klawisz z czerwoną słuchawką.
Zdecydowanym ruchem schowała urządzenie, rozglądając się z rosnącą niecierpliwością po ulicy. Gdzie on się podziewał? Przecież umawiali się na znacznie wcześniejszą godzinę i to prędzej ona miała się spóźnić ze względu na pewne problemy, które spotkały ją po drodze. Tymczasem to jej towarzysza nie było nigdzie widać.
Była zmuszona stać pod nieco zapyziałą kamienicą jeszcze dłuższy czas. Deszcz, który zdążył już sprawić, że cała przemokła, stawał się już nie do zniesienia. W końcu jednak — ku jej ogromnej uldze — zza rogu przeciwległej kamienicy wytoczyła się powoli niewielka furgonetka. Kobieta w mgnieniu oka skojarzyła ją z pojazdem ze zdjęcia, które przekazał jej przyjaciel, i natychmiast skierowała się w stronę jezdni. Miała już dość dłużącego się coraz bardziej czekania.
Kiedy już półciężarówka zatrzymała się naprzeciwko niej, kobieta bezceremonialnie otworzyła drzwi od strony pasażera i wskoczyła do szoferki, zatrzaskując je z sobą. Kierowca uśmiechnął się na jej widok, a nienawistne spojrzenie, które mu natychmiast posłała, tylko go dodatkowo rozbawiło. — Witam na pokładzie — odparł figlarnie. — Co panią tu sprowadza?
Odwróciła wzrok, zaciskając wargi. Pozlepiane, rude kosmyki zsunęły się jej na pobladłe czoło i po chwili zaczęły z nich spływać strumyczki wody. Czując, jak zaczyna ona wpływać jej do oczu, kobieta gwałtownie odgarnęła włosy na bok. Na szczęście sięgały jej jedynie do linii żuchwy — nie wiedziała, czy w takiej sytuacji wytrzymałaby, mając inną fryzurę.
Zacisnęła palce na przemokniętych, ciemnych dżinsach, wciąż unikając odpowiedzi na dość durne — jej zdaniem — pytanie. — Przecież doskonale wiesz, Paul — mruknęła w końcu, nie mogąc już znieść jego wyrazu twarzy.
Mężczyzna przytaknął, powstrzymując śmiech. — Oj, Mona, coś dzisiaj jesteś nie w humorze. — Niemal poczuł, jak wbiło się w niego kolejne spojrzenie pełne irytacji.
— A czemu miałabym mieć dobry humor? — Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, nie odrywając od niego wzroku.
On jednak zupełnie to zignorował. Zerknął w stronę ulicy i zaczął się jej dokładnie przyglądać. — Czemu akurat to miejsce? — zapytał w końcu, po dłuższej chwili zamyślenia.
Kobieta z początku nie zrozumiała, co miał na myśli. Natychmiast powiodła za jego spojrzeniem. Przed jej oczami rozciągał się widok skąpanego w deszczu chodnika, nad którym górowała ciemna, stara kamienica. Na parterze budynku można było dostrzec pozostałości dawno już zamkniętego lokalu — na którejś z szyb zachowała się jeszcze naklejka z logo dawnej kawiarni.
— To… to długa historia. — Spojrzała z powrotem na swoje dłonie, nie mając najwyraźniej ochoty na poruszanie tego tematu.
— Czy to…?
— Tak — odpowiedziała natychmiast. — Lubiliśmy dawniej tutaj przychodzić. — Westchnęła głęboko. Jej twarz pozostawała zupełnie stężała. — To było takie spokojne miejsce. Idealne na spotkania z przyjaciółmi, długie rozmowy, snucie planów na przyszłość… — Pokręciła głową, ponownie wzdychając. — Dopóki… — Jej głos ucichł na moment. — Resztę historii już znasz — odparła gorzko, spoglądając wymownie w stronę jezdni.
Paul powoli przytaknął. Mógł się domyślić, że chodziło o wydarzenia sprzed ponad dekady. Raptownie zwolnił hamulec i w ciągu kilku sekund furgonetka znalazła się z powrotem na jezdni. — To gdzie mam cię podwieźć? — zapytał beznamiętnie, nie odrywając wzroku od ulicy.
Mona wyciągnęła z kieszeni skórzanej kurtki telefon. Wcisnęła naprędce kilka kolejnych przycisków, aż na niewielkim ekranie wyświetliła się informacja, na której jej zależało. Wówczas zbliżyła urządzenie w stronę swojego towarzysza. Ten zerknął na jego wyświetlacz i szybko odczytał adres. — To niedaleko — stwierdził natychmiast, skręcając w jedną z bocznych ulic.
Furgonetka wyraźnie zwolniła i zjechała w boczną uliczkę, prowadzącą między portowymi magazynami. Większość budynków wyglądała na zupełnie opuszczoną, choć ślady na drodze i porozrzucane gdzieniegdzie różnorakie śmieci świadczyły o tym, że okolica wciąż była odwiedzana.
Paul zatrzymał furgonetkę pod jednym z magazynów i zgasił silnik. Budynek niewiele różnił się od pozostałych, jednak nad drzwiami, które prowadziły do jego wnętrza, świeciła wątle zakurzona żarówka. Najwyraźniej ktoś jeszcze z niego korzystał.
Przez dłuższą chwilę szoferkę wypełniała cisza, przerywana jedynie szumem ich oddechów. Mona bacznie przyglądała się magazynowi, ale nie wyglądało na to, by prędko opuściła pojazd. Paul niemal natychmiast dostrzegł jej niechęć.
— Nie musisz tam iść — stwierdził jakby od niechcenia, choć w rzeczywistości znacznie bardziej wolał zawieźć ją prosto na lotnisko.
— Chcę się z nim zobaczyć. — Mona spuściła głowę i wzięła głęboki oddech. — Taki relikt przeszłości — dodała jakiś czas później z goryczą w głosie.
Uchyliła drzwi i wysunęła się z szoferki. Teraz albo nigdy. Prędko poczuła, że ktoś chwyta ją za ramię. Odwróciła się, by dojrzeć zmartwiony wyraz twarzy Paula.
— Uważaj na siebie — przykazał poważnym tonem, rozluźniając chwyt.
Mona przewróciła oczami. — Jasne, braciszku — odparła z lekką ironią, siląc się na uśmiech. Prawdą było, że traktowała go jak starszego brata, ale czasem drażnił ją swoją nadopiekuńczością.
Zatrzasnęła za sobą drzwi i ruszyła żwawym krokiem w stronę drzwi magazynu. Deszcz w dalszym ciągu zalewał miasto i nie miała ochoty jeszcze bardziej zmoknąć. Po chwili zniknęła we wnętrzu budynku. Paul uważnie obserwował każdy jej ruch.
Zrezygnowany, wolno wypuścił powietrze z płuc, pocierając przy tym kąciki oczu. Martwił się o nią, a jej upór bywał tak nieustępliwy, że nie można go było dłużej znieść. Paul wiedział doskonale, że — jeżeli już coś postawiła sobie za cel — nie sposób było odwieść ją od tego; starała się zrobić wszystko, by go osiągnąć, nawet jeśli wiązało się to ze sporymi poświęceniami.
Po chwili jakiś cichy dźwięk, zagłuszany szumem deszczu, zwrócił jego uwagę. Zerknął w bok — ktoś pukał ostrożnie w boczną szybę. Szybko ją opuścił, wychylając się w stronę stojącej na zewnątrz kobiety. Jej kapelusz był opuszczony lekko na czoło tak, że jego rondo całkowicie zasłaniało jej oczy.
— Pomóc pani w czymś? — zapytał, starając się przekrzyczeć deszcz, szczerze zdziwiony jej widokiem.
— Pilnuj jej, bo wpakuje się w niezłe kłopoty… — Gdy tylko doszły do niego te słowa, wypowiedziane z pewną złowieszczą jadowitością, kobieta szybkim krokiem zmierzała już w przeciwnym kierunku, chwilę potem znikając za rogiem jednego z magazynów.
Paul jeszcze przez chwilę wpatrywał się w miejsce, w którym jeszcze przed momentem stała, cały czas zastanawiając się, co miała na myśli. Nie wyglądała specjalnie podejrzanie — może z wyjątkiem specyficznie założonego kapelusza — choć jej widok o tej porze w takim miejscu był nieco dziwny. Mężczyzna jeszcze raz spojrzał w stronę magazynu i postanowił za bardzo się nie oddalać.
— Hans, jesteś tutaj? — spytała podniesionym głosem, z niezwykłą ostrożnością wkraczając do tonącego w mroku wnętrza magazynu. — Daj wreszcie spokój!
Z każdym pokonywanym metrem jej krok stawał się coraz pewniejszy. — Musiałeś mnie tu ciągnąć? Wspomnień ci się zachciało? — zakpiła, zatrzymując się prawdopodobnie pośrodku hali, nie była jednak w stanie dostrzec wszystkich jej ścian. — Mogliśmy się przecież spotkać w Londynie, na bardziej neutralnym gruncie — stwierdziła z rosnącą irytacją, skrzyżowawszy ręce na piersi.
— Przykro mi, ale nam to niestety nie pasowało. — Głos, który dobiegał gdzieś zza jej pleców, nie wydał się jej ani trochę znajomy; jej dotąd pewny siebie wyraz twarzy natychmiast stężał, demaskując gwałtownie rosnący niepokój.
Przez jej umysł od razu przemknęła myśl, że zaproszenie ze strony Hansa było jedynie przynętą. Zaklęła bezgłośnie, natychmiast domyślając się, że osoby, które w rzeczywistości ją tu sprowadziły, najwyraźniej wychwyciły pewną słabość, jaką darzyła swojego dawnego przyjaciela. Nim jednak zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, poczuła silne uderzenie w tył głowy. Zachwiała się. Obraz przed jej oczami zawirował i stopniowo zaczął tracić ostrość. Próbowała jeszcze desperacko się czegoś złapać, było już jednak za późno — jej ciało opadło bezwładnie na ziemię.
Parker przyglądał się jej od dłuższego czasu. Mimo że rude włosy zasłaniały niemal całą jej twarz, mógł stwierdzić, że ta kobieta w znacznym stopniu przypominała jego wspólniczkę. W sumie nie było to dla niego większą niespodzianką. Pozostawało tylko pytanie, czy wynikało to z czystego przypadku, czy stanowiło oznakę bliższego pokrewieństwa.
Wyraźnie niezadowolony z powodu niemożności udzielenia jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, oddalił się od ściany, o którą jeszcze przed chwilą się opierał, i przeszedł na drugi koniec małego, szarego pomieszczenia. Kobieta, będąca obiektem jego bacznej obserwacji, siedziała w samym środku chłodnego wnętrza. Jej ręce oraz nogi pozostawały przywiązane do nieco już zużytego, drewnianego krzesła, na którym ją posadzono. Sądząc po braku jakiekolwiek ruchu i przymkniętych powiekach, była nieprzytomna; jej głowa opadła nieco i spoczywała teraz oparta o klatkę piersiową.
Edwin chwycił aluminiowe wiadro, stojące w kącie, i zbliżył się do skrępowanej. Przez moment przyglądał się jeszcze jej zastygłej twarzy. Wydawało się, że próbował przewidzieć, jak mogła zareagować na to, co właśnie zamierzał zrobić. Po chwili, nie powstrzymując się już dłużej, bezceremonialnie chlusnął w jej stronę wodą, którą wcześniej napełniono wiadro.
Kobieta gwałtownie naprężyła się, czując na skórze uderzenie chłodnej cieczy. Jej szeroko otwarte oczy zdradzały zaskoczenie tym, co się właśnie stało. Łapczywie wciągała powietrze do płuc, próbując trochę ochłonąć i w pełni odzyskać świadomość. Dojście do tego, dlaczego się tu znajdowała, zajęło jej dłuższą chwilę. Jednak, gdy tylko uprzytomniła sobie, że jej umówione spotkanie okazało się podstępem, z jej twarzy zniknęły wszelkie oznaki zdziwienia — natychmiast przybrała ona kamienny wyraz.
Zacisnęła mocno ręce na podłokietnikach, do których zostały przywiązane. — Czego chcecie? — warknęła, napinając mięśnie; jej głos był szorstki, niemal agresywny.
Parker uśmiechnął się cierpko. Stał zwrócony ku niej plecami, nie mogła więc tego dostrzec. Nie widząc także żadnej innej reakcji, westchnęła głęboko. Zapowiadała się dość interesująca noc.
Otworzyła usta z zamiarem dodania czegoś jeszcze, nim jednak wypowiedziała jakiekolwiek słowa, ktoś szarpnął za oparcie krzesła. Oddech na krótki moment ugrzązł jej w gardle. Zaczęła rozpaczliwie szukać stopami jakiegoś oparcia, gdy tylko przestała odczuwać pod nimi obecność podłoża. Uczucie balansowania jedynie na dwóch nogach krzesła zdecydowanie nie należało do zbyt przyjemnych.
— Miło znowu panią widzieć. — Szept, który rozległ się tuż nad jej uchem, był jednocześnie trochę niepokojący i napawający pewną ulgą. To wrażenie nieco ją zaskoczyło, teraz jednak doskonale wiedziała, z kim miała do czynienia, i sprawiło to, że nieznacznie się rozluźniła.
— Czyżbyś zwerbował sobie nowych pachołków, doktorze Blowhole? — Próbowała wykręcić trochę głowę, by móc dojrzeć jego wyraz twarzy, ale szybko zniknął jej z oczu. Po chwili krzesło z łoskotem wróciło do poprzedniej pozycji, uderzając całkiem mocno o betonową posadzkę. Kobieta tym razem nie dała po sobie poznać zdziwienia.
— Mam do pani pewną sprawę… — zaczął Jasper, zupełnie ignorując jej wcześniejszą uwagę. Wolnym krokiem obszedł krzesło, by znaleźć się z nią twarzą w twarz. Uniesiony podbródek, nieco złośliwy, błądzący w kącikach ust uśmieszek i pokpiwające spojrzenie zdradzały jego niemal bezgraniczną pewność siebie lub przynajmniej jej świetnie stworzoną iluzję.
Kobieta jednak, mimo że znajdowała się na z góry przegranej pozycji, zdawała się całkowicie nie przejmować jego postawą. Zamiast tego wyprostowała się i spojrzała hardo w jego stronę. — Kolejna propozycja nie do odrzucenia? — zakpiła, unosząc brwi; jej usta wykrzywił szyderczy grymas.
— Tym razem można tak to ująć. — Przytaknął nieznacznie, składając razem dłonie i zbliżając je w stronę podbródka. Przyglądał się jej długo i bardzo uważnie, jakby wśród napiętych mięśni i drobnych zmarszczek próbując znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania. W końcu jego głos ponownie rozbrzmiał w pomieszczeniu. — Przestudiowałem sporo dokumentów i dostrzegłem, że swego czasu utrzymywałaś całkiem bliskie kontakty z pewnym agentem.
— Utrzymywałam bliskie kontakty z wieloma agentami — odparła lekko, a na jej ustach przez chwilę widoczny był dość figlarny uśmiech. — Na tym przecież polega moja praca — dodała jakby niechętnie, posyłając przy tym w stronę mężczyzny pobłażliwe spojrzenie.
Ten jednak nie dawał wyprowadzić się z równowagi. — Chodzi mi o pewną konkretną osobę — zwrócił się w jej stronę, zaś na jego twarzy zaczął się wyraźnie rysować wyraz tryumfu. — Pamiętasz agenta Jeffersona? — Jego usta na powrót ozdobił złośliwy uśmieszek.
Mona wyraźnie zesztywniała, jej twarz zbladła przy tym nieco. Dopiero po chwili wróciło opanowanie, za późno jednak, by zupełnie ukryć jej osobliwą reakcję. Świadomość tego nieco ją przeraziła — teraz już wiedział, gdzie powinien szukać słabego punktu. Szybko przybrała ten sam obojętny wyraz, który widniał na jej twarzy przed kilkoma chwilami. — Trudno, żebym nie pamiętała — odparła sztywno.
— Wyśmienicie. — Jasper zatarł ręce. Tryumf ani na chwilę nie opuszczał wyrazu jego twarzy. — Właśnie planowałem zaaranżowanie naszego spotkania…
Kobieta natychmiast spojrzała na niego z niedowierzaniem i po chwili wybuchnęła głośnym, niekontrolowanym śmiechem, nie dając mu nawet dokończyć zdania. Uspokojenie oddechu zajęło jej potem dłuższą chwilę. — Przecież on nie żyje! — wykrzyknęła, wciąż jeszcze podśmiewując się w duszy z absurdalności jego słów. I to od siedmiu lat, podpowiedział w jej myślach jakiś cichy głos, który prędko zamilkł. — Nie mogę uwierzyć w to, że masz tak nieaktualne informacje. — Spojrzała na niego skonsternowana.
Wtedy na jego twarzy pojawił się smutny uśmiech. Zdawało się, że była w nim dostrzegalna pewna troska, choć nie można się było przy tym wyzbyć wrażenia jej całkowitej sztuczności. — To nie ja mam nieaktualne informacje — stwierdził jakby ze współczuciem.
Zmrużyła delikatnie powieki, bacznie go obserwując. — Jestem pewna tego, że zginął — odrzekła stanowczo, nie odrywając wzroku od swego towarzysza.
— Myślałem, że wiesz… — Sięgnął do wewnętrznej kieszeni czarnej, gładkiej marynarki i po chwili wyciągnął z niej fotografię, którą zbliżył w stronę kobiety.
Pochyliła się nieco, by móc lepiej przyjrzeć się osobie na niej widocznej. Uśmiech tego mężczyzny i parę jego promiennych oczu rozpoznałaby wszędzie, jednak reszta postaci prezentowała się zupełnie inaczej, niż go zapamiętała — znacznie poważniej, surowiej i… starzej.
— Skąd mam mieć pewność, że to nie jest jedynie sprytny retusz? — Podniosła wzrok znad fotografii, unosząc przy tym brwi.
— Potraktuj to jako przyjacielską przysługę. — Ton jego głosu był zaskakująco ciepły, ale pokrzepiający uśmiech wcale nie wyglądał na szczery.
— Czyli on…
— Żyje i ma się dobrze — dokończył za nią mężczyzna i ponownie sięgnął do kieszeni marynarki. — Uwił sobie całkiem przytulne gniazdko na Manhattanie i nawet znalazł nową dziewczynę; prawda, że trochę do ciebie podobna? — Wyciągnął w jej stronę kolejną fotografię, przedstawiającą tym razem kobietę o długich, rudych puklach i stosunkowo sympatycznym wyrazie twarzy, choć kryjącym w sobie pewną szyderczą nutę.
Mona przełknęła ślinę, czując, jak stopniowo zaczęła wzbierać w niej złość. Nie chciała wierzyć w żadne z jego słów, ale zwątpienie zdążyło na dobre zagnieździć się w jej sercu. Jeśli to, o czym mówił, było prawdą, to… Jak on śmiał! Jeszcze bardziej rozwścieczyła ją świadomość, że to samo kłamstwo zaserwował także własnej rodzinie, która potem przez długi czas go opłakiwała. Pozwolił wszystkim myśleć, że zginął w tragicznym wypadku, podczas gdy on zaczął od nowa układać sobie życie, najpewniej zapominając o wszystkich zmartwieniach, pozostawionych na Starym Lądzie. Jeśli tylko kiedyś jeszcze go zobaczy, to osobiście dopilnuje tego, żeby do końca życia żałował tak żenującego zagrania.
Tymczasem Blowhole odwrócił się od niej i podszedł do Parkera. Ostrożnie pochylił się nad jego ramieniem i przez chwilę mówił do niego przytłumionym głosem. Edwin odpowiedział coś, co najwyraźniej się mu nie spodobało. Doktor uniósł się nieco, wciąż jednak jego głos był zbyt cichy, by kobieta mogła go usłyszeć. Jego towarzysz przytaknął posłusznie i po chwili zniknął z pomieszczenia.
— Dobrze, załóżmy, że to, co mówisz, jest prawdą — odrzekła Mona pewnym głosem, z powrotem ściągając na siebie uwagę Jaspera.
— Bo jest. — Mężczyzna spojrzał na nią z politowaniem.
— Jeśli jest, czego chcesz ode mnie? — Przekrzywiła lekko głowę, próbując wyłapać z jego twarzy jakieś wskazówki co do odpowiedzi. — Przecież mój kontakt z nim urwał się lata temu, a ty wiesz znacznie więcej o jego aktualnej sytuacji.
Jasper trochę się zachmurzył, wyglądając na wyraźnie rozczarowanego. — Ależ ja niczego od ciebie nie chcę — stwierdził z pewnym rozżaleniem. — Co każe ci tak sądzić? — Jego twarz przybrała jeszcze smutniejszy wyraz; kobieta pozostawała jednak zupełnie niewzruszona, co nieco go rozczarowało. — Po prostu uważam, że potraktował cię haniebnie — kontynuował, wciąż jeszcze sprawiając wrażenie współczującego. — Zdradził, oszukał i pozwolił na to, byś po nim rozpaczała.
— Nie byłbyś lepszy. — Jej głos brzmiał niezwykle jadowicie; Mona doskonale wiedziała, że troska mężczyzny była tylko pozorna — jej los niewiele musiał go obchodzić, liczyło się tylko osiągnięcie obranego przez niego celu.
Puścił tę uwagę mimo uszu. — Uważam, że powinien zapłacić za to, co ci zrobił — odrzekł poważnie, spoglądając na nią z naciskiem. W pewnym momencie jego usta wykrzywił po raz wtóry złośliwy uśmiech. — I to jest właśnie moja propozycja.
— Zemsta? — Uniosła w górę jedną brew, w lot pojmując, co miał na myśli.
— Liczę, że przemyśli ją pani, panno Adler, i wkrótce przekonam się, czy udało mi się zyskać nowego sojusznika. — Pełen pewności siebie wyraz jego twarzy sugerował jednak, że doktor już był pewien tego, że przystanie ona na ten układ.
Tymczasem zza jego pleców wyłonił się Parker, ostrożnie niosąc w dłoniach niewielką strzykawkę z cienką, połyskującą igłą. Nie dając Monie czasu na najdrobniejszą reakcję, pochylił się nad nią. Chwycił palcami jej podbródek i zbliżył strzykawkę do jej szyi. Igła po chwili znalazła się pod jej skórą. Kobieta syknęła cicho, zerkając pytająco w stronę Jaspera, który dalej uśmiechał się tryumfalnie. Obraz jej otoczenia zaczął się powoli rozmywać.
— Ach, Hans żałuje, że nie mógł się pojawić, ale przesyła pozdrowienia! Jest bardzo wdzięczny, że przyjęłaś jego zaproszenie. — Usłyszała jeszcze, nim zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością.
— Jesteś pewien, że to wystarczy? — Parker zerknął sceptycznie na swojego szefa, po czym powrócił do studiowania map duńskiej stolicy.
Jasper, stojąc pod jedynym oknem w małym pokoju hotelowym, w którym się znajdowali, z niesłabnącą uwagą obserwował widoczną w dole ulicę, najprawdopodobniej zupełnie ignorując jego pytanie. Musiało minąć dobrych kilka minut, nim wreszcie zareagował na słowa towarzysza. — Co miałoby wystarczyć? — Jego głos był nieco przyciszony, jakby doktor w dalszym ciągu pozostawał skupiony na swoich rozmyślaniach.
Edwin powoli pakował już wszystkie swoje narzędzia do przepastnej sportowej torby i nagła wypowiedź szefa nieco go zdziwiła. Dopiero po chwili uświadomił sobie, o co go wcześniej pytał. — Nie uzyskaliśmy z jej strony żadnej jednoznacznej odpowiedzi — zaczął niepewnie, próbując zebrać myśli. — I tak pewnie nie zgodzi się z nami współpracować, tylko obierze stronę Jeffersona, nie rozumiem więc, dlaczego tak bardzo ci na niej zależy. — Spojrzał w kierunku Jaspera, bacznie przyglądając się jego reakcji.
Doktor spuścił głowę, uśmiechając się przy tym z lekkim politowaniem. — Edwin, Edwin… Nie rozumiesz najwyraźniej, jak ważnego sprzymierzeńca możemy dzięki niej zyskać.
— Ale… Nie zgodziła się przecież… — Parker zmarszczył brwi, w dalszym ciągu nie mając pojęcia, o co mogło chodzić przełożonemu.
— Na razie — odparł z naciskiem Jasper. — Jednak ziarno zostało zasiane… — Uśmiechnął się do siebie zwycięsko, wpatrując się w liczne strumyczki wody, spływające prędko po przydymionej okiennej szybie.
Ból powoli zaczął promieniować z tyłu jej głowy. Nieznacznie rozchyliła powieki, nie w pełni odzyskawszy przytomność. Bezwiednie uniosła rękę, by dotknąć bolącego miejsca. Gdy tylko jej palce sięgnęły zgrubienia na skórze, syknęła z bólu. Pewnie przez adrenalinę nie poczuła wcześniej formującego się już guza, będącego pozostałością po ogłuszeniu jej za pierwszym razem.
Przyciągnęła kolana do klatki piersiowej, rozglądając się nieco zamglonym wzrokiem dookoła. Siedziała oparta o ścianę magazynu, kilka metrów od wejścia, którego nie oświetlało już żadne światło. Pewnie zostawili ją tu, opuszczając to miejsce. Sądząc po fakcie, że deszcz nieco osłabł i w tej chwili przypominał raczej mżawkę, a ona pozostawała cała mokra, musieli to zrobić jakiś czas temu.
Próbując zignorować ból głowy, roztarła nieco obolałe nadgarstki, na których wciąż jeszcze widoczne były ślady krępujących ją wcześniej lin. Nie miała pojęcia, czemu zdecydował się ją puścić — bez gróźb, ran i innych prób przekonania jej do przystania na jego propozycję. Po Blowhole’u, o którym wiele różnych historii już słyszała, spodziewałaby się raczej bardziej radykalnych działań skierowanych przeciwko niej, szczególnie że wydawał się gotów zrobić wszystko, by osiągnąć upragniony cel. Spojrzała w ciemne niebo, wciąż zasnute gęstymi chmurami. Świadomość chwilę później już całkowicie do niej wróciła.
Nie potrafiła znieść myśli, że wszystko, o czym mówił, mogło być prawdą. Przecież jej wieloletni przyjaciel, jedna z niewielu osób, których obdarzała niemal bezgranicznym zaufaniem, nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego; zostawić wszystko, co kochał, chcąc uciec przed konsekwencjami tego, co zrobił, nie potrafiąc stawić im czoła. Ludzie tak szybko się zmieniają…
Powoli podniosła się, podpierając się o ścianę za jej plecami. Zachwiała się lekko, gdy już stanęła na nogach — wciąż odczuwała skutki działania środku nasennego, który został jej wcześniej podany. Wzięła głęboki wdech, kręcąc przy tym nieznacznie głową z rezygnacją. Tak łatwo dała się wciągnąć w tę grę. Sama nie mogła w to uwierzyć. Przecież obiecała sobie, że nie pozwoli nigdy więcej na to, by Hans ponownie wplątał ją w jakieś swoje niejasne — i tym bardziej budzące niepokój — sprawy. Jednak co, jeśli on faktycznie… Nie. Nie wierz w to. To tylko ziarno zwątpienia, które Blowhole chciał zasiać w twoim sercu.
Wepchnęła skostniałe dłonie do kieszeni kurtki, mając nadzieję, że nieco je w ten sposób ociepli. Wolnym krokiem ruszyła wzdłuż ulicy, w kierunku ustalonego wcześniej miejsca spotkania z Paulem. Po chwili jednak zatrzymała się raptownie. Jej zmarszczone brwi zdradzały, że coś musiało przykuć jej uwagę. Z kieszeni ostrożnie wyciągnęła nieco pomiętą karteczkę, którą przed momentem wyczuła między palcami. Zaintrygowana, delikatnie ją rozłożyła i przybliżyła do twarzy, by móc odczytać z niej naniesioną bardzo ozdobnym charakterem pisma linijkę tekstu — „Do zobaczenia, panno Adler.”
W sumie to nic mnie nie tłumaczy. Mea culpa, idę się chłostać brzozowymi witkami.
A tak na poważnie — to chyba piąta wersja tego rozdziału. Nie był dla mnie najłatwiejszy do napisania, ale poznajecie wreszcie bardzo istotną dla fabuły bohaterkę, która jeszcze sporo namiesza.
Mam nadzieję, że nie ma zbyt wielu błędów i wszystko ma sens. Nie jest może aż tak długi, jak poprzednie, ale myślę, że wystarczający.
Jestem ciekawa Waszych opinii na temat Mony.
Pozdrawiam,
H. S.